Bankowość i Finanse | Gospodarka | Potrzebny jest Główny Ekonomista Rzeczypospolitej
Nasz rozmówca: Dyrektor Centrum Badawczego Transformacji, Integracji i Globalizacji TIGER w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie, wiceprezes Rady Ministrów i minister finansów w latach 1994–1997 i 2002–2003, najczęściej na świecie cytowany polski ekonomista.
Jaki wpływ na polską gospodarkę ma sytuacja i tendencje panujące na światowych rynkach?
– W gospodarce światowej zachodzą bardzo złożone zmiany, dlatego też myśląc o naszej sytuacji, trzeba zachować odpowiednią dozę elastyczności. Nie wystarczy samo zwracanie uwagi na podstawowe wskaźniki, takie jak oczekiwane tempo wzrostu produkcji mierzone zmianami produktu brutto czy na przeciętną inflację w ważnych dla Polski krajach, czyli szczególnie u naszych partnerów gospodarczych z Unii Europejskiej i w Stanach Zjednoczonych. To za mało. Trzeba przyglądać się zmianom strukturalnym i odpowiadać na pytanie: w odniesieniu do których rynków nasza zewnętrzna aktywność gospodarcza powinna być ponadprzeciętna? Być może paradoks tej współczesności polega na tym, że szybciej powinniśmy rozwijać kontakty gospodarcze, zwłaszcza po stronie eksportu, z krajami spoza Unii Europejskiej. Tam jest większa przestrzeń do zagospodarowania. Tam można więcej uzyskać.
Trzeba bacznie obserwować, co się dzieje na świecie, bo dziś zglobalizowana gospodarka jest w fazie głębokiej destabilizacji. Dobrze, że chociaż od czasu do czasu pojawiają się pewne pozytywne informacje, np. o w miarę koncyliacyjnym spotkaniu na szczycie prezydentów USA i Chin. Wprawdzie niewiele zależy bezpośrednio od samego spotkania przywódców dwóch największych gospodarek, ale przyczynia się ono do poprawy ogólnej sytuacji politycznej na świecie, co może sprzyjać nieco szybszemu wzrostowi gospodarczemu, a może nawet, uwzględniając elementy ekologiczne, sprzyjać będzie też szybszemu zrównoważonemu rozwojowi społeczno-gospodarczemu. To zaś będzie poprawiało zewnętrzne uwarunkowania dalszego rozwoju polskiej gospodarki.
O czym pan przede wszystkim myśli, mówiąc o zagrożeniach dla światowej gospodarki? Czy chodzi o toczące się wojny?
– Zagrożeń jest wiele. Powodem do troski jest marna jakość klasy politycznej, zarówno państw demokratycznych, których w ostatnich latach niestety jest na świecie mniej, jak i tych autorytarnych. Co gorsza, na świecie jest coraz więcej autorytaryzmu i coraz mniej demokracji, co potwierdzają komparatystyczne badania Economist Intelligence Unit. To stanowi zagrożenie dla transnarodowej koordynacji sprawnego sterowania zrównoważonym rozwojem tego wędrującego świata. Doszliśmy do bardzo ciekawego, ale zarazem trudnego i niebezpiecznego momentu w dziejach, kiedy szwankująca demokracja nie spełnia pokładanych w niej oczekiwań szerszych grup ludności oraz przedsiębiorców i menedżerów. To zakłóca przepływ informacji. Jeśli nie wiadomo, czego spodziewać się od rozmaitych partnerów w grze ekonomicznej, to w sposób oczywisty osłabia to skalę racjonalności w podejmowaniu decyzji mikroekonomicznych. A te decyzje potem przekładają się na sytuację makroekonomiczną, która z kolei przekłada się na rynki kapitałowe i giełdy. W rezultacie globalizacja staje się mniej racjonalna.
Drugie ważne zagrożenie to wojny. Niestety, od kilku lat jesteśmy w fazie drugiej zimnej wojny. Pierwszy raz użyłem tego określenia już w 2014 r. Teraz coraz częściej słyszymy te słowa. Ile lat jeszcze? Tę wojnę wypowiedziały Stany Zjednoczone najpierw Chinom, których rosnąca potęga zagraża ich globalnej dominacji, a zaraz potem Rosji, która bezsprzecznie sobie na to zasłużyła karygodnym najazdem na Ukrainę.
Pisze pan o tym w najnowszej książce pt. „Wojna i pokój”.
– Ta wojna na wschód od Polski to tylko tło do szerszych rozważań o niebezpiecznych zawirowaniach współczesnej zimnowojennej geopolityki. My jesteśmy, choć pośrednio, to jednak głęboko w tę geopolitykę z jej zimną wojną uwikłani.
Do tego dochodzi eskalacja od dawna tlącego się konfliktu na Bliskim Wschodzie. Tu też nie widać żadnego światła w tunelu. Nawet jeżeli Hamas zostanie zdławiony – a zostanie – to będziemy mieli pokój, ale nie taki, o jaki nam chodzi. Pojawią się inni bojówkarze i terroryści, jeśli nie zostaną usunięte strukturalne źródła tych schorzeń. Na Bliskim Wschodzie warunkiem pokoju i spokoju jest powstanie uznawanego przez społeczność międzynarodową i Izrael niepodległego państwa palestyńskiego.
Niestety, punktów zapalnych, gdzie konflikty mogą eskalować, jest na świecie więcej; Sudan, Etiopia, Jemen, Kurdystan, Kaszmir…
Jak te konflikty wpływają na światową i naszą gospodarkę? Czy tu chodzi tylko o niepewność polityczną? Bo wydatki na zbrojenie nie rosną na świecie w jakimś oszałamiającym tempie.
– Konflikty militarne, nawet te daleko stąd, mają wpływ na polską gospodarkę, choć w różnym stopniu. Ktoś może zapytać; jaki jest wpływ na naszą gospodarkę konfliktu w południowo-wschodnim Sudanie? Otóż – abstrahując, choć czynić tego nie należy, od tragicznych humanitarnych następstw tego konfliktu – ma on wpływ na nasilenie migracji ludności i uchodźstwo oraz na ceny ropy, której Sudan jest eksporterem. I ten konflikt przyczynia się do tego, że baryłka ropy kosztuje ok. 90 USD, czyli więcej, niż gdyby tego konfliktu nie było.
Ale oczywiście największy wpływ na naszą gospodarkę ma wojna na Ukrainie?
– Tak, przecież to konflikt, w którym angażujemy się nie tylko politycznie, lecz także finansowo i, pośrednio, militarnie. On ma oczywiste konsekwencje gospodarcze dla nas, państw Unii Europejskiej i państw NATO, czyli dla wszystkich pomagających Ukrainie. Jeżeli wspiera się finansowo kogoś na zewnątrz, to ktoś wewnątrz musi na to łożyć.
Skoro współfinansujemy walkę obronną Ukrainy i funkcjonowanie jej administracji rządowej, to z tego powodu mamy mniej środków w naszym systemie finansów publicznych. To oznacza, że mamy mniej pieniędzy na finansowanie krajowych potrzeb w sferze inwestycji infrastrukturalnych, dofinansowaniu zielonej transformacji i na wspomaganie kapitału ludzkiego.
Inflacja w przyszłym roku prawdopodobnie będzie odczuwalnie niższa od tegorocznej, która jest wciąż na poziomie około dwukrotnie wyższym niż w krajach strefy euro; licząc indeksem cen konsumpcyjnych październik do października zeszłego roku odpowiednio 6,6 i 2,9% oraz średnio rok do roku 11,3 i 5,6%. A od poziomu inflacji i związanych z nią stóp procentowych zależą koszty obsługi długu publicznego.
Polska oprócz wspierania Ukrainy dodatkowo sama gwałtownie się zbroi.
– Tak, dodatkowo na polską gospodarkę ma wpływ duże zwiększenie tzw. wydatków obronnych. Mówię tak zwanych, bo jakże często wcale nie służą one zwiększeniu faktycznych zdolności obronnych, a jedynie interesom lobby militarno-przemysłowego z jego zapleczem politycznym (szerokim) i medialnym (głośnym). Te wydatki jeszcze niedawno wynosiły 2% PKB, a to i tak było już niemało, ale rządy tzw. zjednoczonej prawicy – bez większego sprzeciwu ze strony tzw. demokratycznej opozycji obecnie przejmującej władzę – zwiększyły je do ponad 4%. To oznacza, że Polska, która nie jest uwikłana bezpośrednio w żaden konflikt zbrojny, względem PKB wydaje na militaria więcej niż którekolwiek państwo spośród 31 członków NATO. Więcej nawet niż USA, które wciąż mają ambicje pełnić rolę światowego żandarma.
Arytmetycznie biorąc, skoro z powodu zimnowojennych międzynarodowych napięć politycznych i silnych wewnętrznych wpływów militarystycznych udział wydatków na obronę narodową w PKB skoczył o 2 pkt. proc., to któreś inne wydatki względem PKB musiały się o te 2 pkt. proc. zmniejszyć. W realiach 2024 r. 2% PKB to prawie 80 mld zł. Gdyby polityka była rozsądna i odpowiedzialna, o tyle większą kasą dysponowałoby państwo na wydatki związane z poprawą jakości kapitału ludzkiego – z ochroną zdrowia, edukacją, kulturą. A sfery te to nie tylko samoistna wartość i atrybut dobrostanu, lecz również niezbywalny komponent poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki. Zakupy samolotów i czołgów jej nie poprawiają, nakłady na naukę oraz badania i wdrożenia – jak najbardziej.
A nasz skok inflacji? Rząd PiS twierdził, że ona jest skutkiem międzynarodowych działań Rosji. Premier Morawiecki wprost nazywał ją Putinflacją.
– Poniekąd tak, ale tylko po części krajowa inflacja jest wynikiem zewnętrznych konfliktów. Już półtora roku powiedziałem, że inflacja to z jednej strony opóźniona faktura za pandemię, a z drugiej przedpłata za wojnę. Polski rząd, podobnie jak inne, wydawał dużo pieniędzy w odpowiedzi na atak koronawirusa, co było słuszną decyzją. Należało tym sposobem ratować liczne przedsiębiorstwa przed upadkiem i gospodarstwa domowe przed zapaścią finansową. Przy okazji wszakże zamrożono możliwość wydatkowania części tych pieniędzy. W efekcie wskutek politycznych i administracyjnych decyzji powstały oszczędności przymusowe, które po przejściu głównych fal pandemii i odblokowaniu gospodarki trafiły na rynek, zwiększając szybkość obiegu pieniądza i nasilając mechanizm inflacji popytowej.
To nowa odsłona tego fenomenu, który w literaturze ekonomicznej nazwał pan shortageflation.
– Tak, teraz z dodatkiem 3.0: shortageflation 3.0. Równocześnie wysoka inflacja jest formą przedpłaty za wojnę w Ukrainie. Zwiększając udział wydatków obronnych w dochodzie narodowym bez równoczesnego cięcia innych wydatków lub podnoszenia podatków, finansujemy zwiększony wysiłek budżetowy przyrostem i tak już niemałego deficytu budżetowego, co z kolei implikuje wzrost długu publicznego. Wszystko to dzieje się przy znacznej niepewności, którą dodatkowo intensyfikują niedostatecznie szybko słabnące oczekiwania inflacyjne oraz nieustannie tocząca się domowa zimna wojna polityczna; przecież jedne wybory za nami, ale trzy kolejne kampanie przed nami…
Inflacja w przyszłym roku prawdopodobnie będzie odczuwalnie niższa od tegorocznej, która jest wciąż na poziomie około dwukrotnie wyższym niż w krajach strefy euro; licząc indeksem cen konsumpcyjnych październik do października zeszłego roku odpowiednio 6,6 i 2,9% oraz średnio rok do roku 11,3 i 5,6%. A od poziomu inflacji i związanych z nią stóp procentowych zależą koszty obsługi długu publicznego. Wprawdzie bank centralny nieco już zmniejszył stopy procentowe, ale co będzie dalej z nimi, trudno jednoznacznie przewidzieć.
Niestety, przez najbliższe kwartały, a może i lata polityka pieniężna z pewnością będzie uwikłana w grę polityczną pomiędzy nowym koalicyjnym rządem a obecnym prezesem NBP i jego Radą Polityki Pieniężnej.
Wspomniał pan, że jedną z odpowiedzi Polski na zmieniającą się globalną sytuację powinno być poszukiwanie na świecie nowych partnerów gospodarczych i nowych rynków dla naszego eksportu. Czy możemy podejmować też jakieś inne działania, np. naśladować rozwiązania stosowane w innych krajach?
– W różnych krajach są stosowane różne dobre praktyki, które możemy naśladować. Sądzę też, że w niektórych sprawach powinniśmy działać tak, aby to inni zechcieli nas naśladować. Tak już było w ciągu ostatnich kilku dekad. To my byliśmy prekursorem posocjalistycznej transformacji do rynku i demokracji. Co ciekawe, więcej udało nam się osiągnąć na tym pierwszym polu niż drugim, choć ex ante wydawało się, że powinno być odwrotnie. To my pokazaliśmy niektórym krajom regionu oraz państwom ze Wschodu, jak w sposób kreatywny prowadzić politykę formowania kapitału poprzez troskę o poziom oszczędności i inwestycji oraz dobry system pośrednictwa finansowego i bankowości, a zarazem jak dbać o spójność społeczną. Dziś w Polsce jedno i drugie trzeszczy.
Niekoniecznie naśladując innych, sami powinniśmy uświadamiać rodzimym politykom, że od tego, jak mierzysz, zależy dokąd zmierzasz. Dlatego trzeba zdefiniować na nowo sens gospodarowania i jego cele. Trzeba odchodzić od oceniania gospodarki przede wszystkim, a niekiedy wyłącznie, przez pryzmat produktu krajowego brutto. Od lat powtarzam, że jesteśmy już w poPKBowskiej rzeczywistości, co wymaga wypracowania poPKBowskiej teorii ekonomii i poPKBowskiej polityki wzrostu oraz poPKBowskiej strategii rozwoju społecznego. Naprzeciw temu imperatywowi wychodzi proponowany przeze mnie Nowy Pragmatyzm.
No, ale ten nieszczęsny PKB wciąż kręci się koło nas, a my wokół niego… „The Economist” obniżył prognozę zmiany PKB Polski w tym roku do -0,1%. Jeżeli ta prognoza się potwierdzi, to zapewne zostanie z radością przyjęta przez nowy rząd, bo będzie mógł szybko ogłosić, że oto wydobywa kraj z recesji, do której doprowadził poprzedni rząd. Ale to jest tylko jałowe politykowanie, z którego niewiele wynika. Wiadomo, że dynamika naszego rozwoju jest niska i bez głębszych zmian strukturalnych oraz instytucjonalnych gospodarka nie będzie rozwijać się nawet w tempie średniej światowej. Może nieco szybciej niż przeciętnie w UE, ale wolniej niż średnio na świecie. Udział Polski w światowym produkcie jakoś nie może przebić tego szklanego sufitu w wysokości 1%.
Ale powiadam, że to nie PKB jest najważniejszy. Trzeba zmienić miary oceny sytuacji gospodarczej i postępu na tej niwie. Jest wiele propozycji takich miar. Wielowątkowy indeks zrównoważonego rozwoju został opracowany na naszej uczelni, w Akademii Leona Koźmińskiego. Mamy też rodzimą koncepcję rozwiniętą przez Polski Instytut Ekonomiczny – niezły pod względem metodologicznym Wskaźnik Odpowiedzialnego Rozwoju. To dziwne, że nawet ten odchodzący rząd nie chciał sięgać do tego wskaźnika, choć opracował go stworzony przez niego instytut.
Co mierzy ten wskaźnik i czym różni się od innych tego typu miar?
– Składa się on z obserwacji ośmiu różnych obszarów związanych z szeroko rozumianą sytuacją gospodarczą, społeczną i ekologiczną. Dzięki temu dobrze informuje, jaki jest stan gospodarki, czy i jak poprawia się ona oraz sprzężone z nią otoczenie społeczne i środowiskowe.
Dysponujemy również innymi miarami, takimi jak Human Development Index opracowany przez United Nations Development Program. Ten wskaźnik kapitału ludzkiego można skorygować o nierówności dochodowe oraz ocenę dostępu do usług publicznych. Można jeszcze go zmodyfikować, uwzględniając wpływ działalności gospodarczej na środowisko naturalne. Te wskaźniki dają bardzo ciekawe wyniki. Polska zajmuje 40. pozycję na świecie, jeśli porównać PKB na mieszkańca liczony według parytetu siły nabywczej. Ale jeżeli spojrzymy na wskaźnik kapitału ludzkiego, HDI, to jesteśmy już na 34. miejscu. Po skorygowaniu tego wskaźnika o nierówności, awansujemy na miejsce 28., a uwzględnienie jeszcze stanu środowiska naturalnego daje nam miejsce 20. To gdzie plasuje się Polska? Na pozycji 20., czy 40? Kogo naśladować, do kogo równać? A nade wszystko jak to czynić? Doczekamy tego, że o tym toczyć będą się żywe i mądre dyskusje publiczne?
To naszą, czyli uczonych, intelektualistów, postępowych mediów i światłych menedżerów rolą jest podpowiadanie politykom, która ocena jest ważna. Chciałbym usłyszeć w polskim parlamencie rzeczową debatę o tym, jak mierzyć stan polskiej gospodarki, jej konkurencyjność międzynarodową i jej perspektywy rozwojowe, jak mierzyć jakość polskiego państwa i kondycję naszego społeczeństwa. Chciałbym wiedzieć, co parlamentarzyści X kadencji chcą nam w tej sprawie zaproponować. Oby tylko nie powoływali w tych sprawach specjalnych komisji sejmowych…
Trzeba myśleć w kategoriach, jak przechodzić od wzrostu ilościowego do rozwoju jakościowego. W ramach wzrostu ilościowego w ostatnich latach dużo osiągnęliśmy, do czego jako wicepremier do spraw gospodarczych i minister finansów w czterech różnych rządach też się przyczyniałem, choć niech to już inni oceniają. Wystarczy przypomnieć, że tylko podczas realizacji „Strategii dla Polski” w latach 1994–1997 PKB na mieszkańca wzrósł realnie aż o28%, co stanowiło podstawę postępującego w tym czasie szeroko odczuwanego rozwoju społecznego. W przyszłości rozwój musi być bardziej zintegrowany, dynamiczny i potrójnie zrównoważony.
Nie chodzi już tylko o zrównoważenie ekonomiczne – produkcja-sprzedaż, oszczędności-inwestycje, dochody-wydatki, eksport-import – lecz również społeczne, czyli uwzględniające akceptowalne społecznie nierówności dochodowe i w sferze dostępu do usług publicznych, niezbędny poziom inwestycji w kapitał ludzki oraz krytyczny poziom spójności społecznej. Ponadto rozwój jakościowy musi być ekologicznie zrównoważony, aby w jak najlepszym stanie zachować dla przyszłych pokoleń ten nasz kawałek wędrującego świata.
A może pan wymienić jakieś ciekawe rozwiązania w innych państwach, którym warto by się bliżej przyjrzeć?
– Każdy kraj ma swoją specyfikę, w niejednym można coś ciekawego i wartościowego podpatrzeć. Jeżeli chodzi o państwa, które Polska mogłaby, a czasami nawet powinna naśladować, to najbliższe mojemu systemowi wartości, także jako ekonomisty i humanisty, są państwa nordyckie, wśród których na pierwszym miejscu postawiłbym Norwegię. To państwo o wysokim poziomie spójności społecznej, o bardzo dużej kulturze politycznej, o bardzo głęboko zintegrowanym społeczeństwie, które potrafi w kreatywnym dyskursie publicznym tworzyć kompromisy pomiędzy sprzecznymi ideami kulturowymi i interesami ekonomicznymi. Równie bliskie są mi takie państwa, jak Dania czy Finlandia.
Konflikty militarne, nawet te daleko stąd, mają wpływ na polską gospodarkę, choć w różnym stopniu. Ktoś może zapytać; jaki jest wpływ na naszą gospodarkę konfliktu w południowo-wschodnim Sudanie?
Otóż – abstrahując, choć czynić tego nie należy, od tragicznych humanitarnych następstw tego konfliktu – ma on wpływ na nasilenie migracji ludności i uchodźstwo oraz na ceny ropy,
której Sudan jest eksporterem.
Spośród państw bardziej odległych od Polski wiele, chociażby otwartości i tolerancji, można się nauczyć od Nowej Zelandii czy Kanady. Warto obserwować, co tamtejsze i inne rządy skutecznie robią dla podnoszenia konkurencyjności swoich gospodarek i, w ślad za tym, poprawy dobrostanu swoich społeczeństw. Sądzę, że współcześnie jesteśmy w takim ciekawym okresie historii, że więcej państw i społeczeństw może się czegoś nauczyć, krytycznie obserwując dokonania i zaniedbania Polski niż odwrotnie.
Co jeszcze doradziłby pan nowemu rządowi na początek jego rządów?
– Wielce pożądane, jeśli nie wręcz konieczne jest stworzenie stanowiska, które nazwałbym Głównym Ekonomistą Rzeczypospolitej Polskiej, który poza premierem pełniłby kluczową rolę w rządzie. To może być równocześnie minister finansów, który wszakże nie powinien być traktowany jako główny księgowy Rzeczpospolitej. Jego zadaniem nie jest pilnowanie, by słupki się zgadzały i znajdowanie w budżecie środków na finansowanie różnych pomysłów polityków, którzy wygrali ostatnie wybory; także dzięki tym pomysłom. Powiedzmy to sobie wprost, że zdecydowanie za dużo naobiecywali i istotna część tych zobowiązań jest nie do spełnienia. I dlatego potrzebny jest Główny Ekonomista Rzeczypospolitej – najlepiej w randze wicepremiera – który będzie koordynował całokształt szeroko rozumianej polityki ekonomicznej i który będzie odgrywał rolę spoiwa rozsądnej, racjonalnej długookresowej zrównoważonej polityki społeczno-gospodarczo-ekologicznej.
Niedawno, 13 listopada, opublikowałem w „Rzeczpospolitej” esej, w którym napisałem, że odczuwam swoiste deja vu. Wydaje mi się, że podobnie jak teraz już było. Za rządów premierów Tadeusza Mazowieckiego i Jana Krzysztofa Bieleckiego rolę takiego głównego ekonomisty odgrywał wicepremier i minister finansów Leszek Balcerowicz. To dzięki jego działaniom zaniechano realizacji wielu populistycznych pomysłów „Solidarności”. Choć szkoda, że popełnił wiele kosztownych błędów, to jednocześnie popchnął naszą gospodarkę w sposób nieodwracalny w stronę rynku.
Takim głównym ekonomistą RP sam byłem w czterech rządach lewicowo-centrowych, doprowadzając wpierw do naszego uczestnictwa w OECD w 1996 r. i do rekordowego podczas 35 lat ustrojowej transformacji tempa wzrostu gospodarczego, a ostatnim razem, w latach 2002–2003 koordynując w krytycznym czasie całokształt polityki gospodarczej prowadzącej Polskę do członkostwa w Unii Europejskiej.
Nieco podobna była pozycja Mateusza Morawieckiego w czasach, gdy był wicepremierem. Wtedy promował swoją Strategię Odpowiedzialnego Rozwoju, SOR, która nie była pozbawiona wad, ale miała też liczne sensowne wątki. Niestety, gdy został premierem, zajął się „ważniejszymi sprawami” i cała koncepcja SOR się rozlazła, więc po ośmiu latach rządów PiS mamy takie efekty, jakie mamy.
Nowemu rządowi doradziłbym przede wszystkim rozwiązanie strukturalne, instytucjonalne i polityczne. A dopiero w dalszej kolejności dyskutowałbym, jak zmieniać szczegóły systemu podatkowego, co zrobić, aby zwiększać skłonność przedsiębiorstw prywatnych do inwestowania, jak poprawiać innowacyjność i konkurencyjność polskiej gospodarki, jakie priorytety przyznać wydatkom na kapitał ludzki w ramach finansów publicznych, jak pogłębiać integrację Polski z Unią, co robić, aby spełniać kryteria konwergencji walutowej z Maastricht. Najpierw trzeba postawić właściwe pytania, bez ich sformułowania bowiem nie można udzielić właściwej odpowiedzi.