Bankowość i Finanse | Gospodarka | Europejska gospodarka w rozsypce

Bankowość i Finanse | Gospodarka | Europejska gospodarka w rozsypce
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Doświadczamy totalnego zakłócenia ekosystemu gospodarczego Unii Europejskiej. Prognozy wskazują, że w tym roku nawet 10 państw może zanotować spadek PKB. Pomimo hojnych programów finansowych gospodarka nie ruszyła, za to pojawiły się ogromne impulsy proinflacyjne. Teraz z jednej strony trzeba stabilizować gospodarki i wspierać przedsiębiorstwa, a z drugiej pilnować, by inflacja spadała. To szczególnie trudne ze względu na rosnące koszty surowców i energii – uważa Janusz Piechociński, ekonomista, były wicepremier i minister gospodarki, prezes Izby Przemysłowo-Handlowej Polska-Azja. Rozmawiał z nim Jan Bolanowski.

Przez Unię Europejską przetaczają się protesty rolników. Zielony Ład rzeczywiście stanowi takie duże zagrożenie dla dobrostanu tej grupy zawodowej?

– Protesty zostały zdetonowane przez szereg czynników, które zresztą na Zachodzie wystąpiły z kilkumiesięcznym opóźnieniem w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej. Ten zalew milionów ton kukurydzy, pszenicy, olejów czy kurczaka w setkach tysięcy ton, który najpierw szedł przez Polskę, potem Rumunię i Słowację ostatecznie zakłócił konkurencyjność produkcji także zachodnioeuropejskich producentów żywności. Jednocześnie, kierując się ambicjami suwerenności i bezpieczeństwa żywnościowego Europy, zwiększyliśmy produkcję do tego stopnia, że gdy okazuje się, że rynek chiński nie bierze naszej świniny, albo Australia czy Nowa Zelandia rzuci na światowe rynki więcej masła i mleka, to jesteśmy w wielkich problemach.

Zielony Ład, który powiązał rolnictwo z klimatem dołożył się do tego obrazu. Zmiany klimatu oczywiście są i należy im przeciwdziałać, ale nie może być tak, że nieemitująca najwięcej gazów cieplarnianych na świecie Unia Europejska przyjęła na siebie najbardziej ambitne programy. Nagle okazało się, że pod wielkimi miastami w Europie nie opłaca się uprawiać warzyw, bo przyjadą z innego kraju. Podobnie wydaje się, że truskawki powinniśmy sprowadzać z Serbii, Mołdawii, bo są blisko Unii, ale nie podlegają pod Zielony Ład, a w kolejce już stoją Maroko i Egipt.

Zielony Ład miał przecież zwiększyć konkurencyjność rolnictwa przez promowanie bardziej ekologicznej, organicznej produkcji.

– Trzeba powiedzieć, że bardzo zawiódł nas komisarz rolniczy, który miał taką wizję, że to rolnictwo będzie zielone, bliskie ekologii. Jednak dziś nie rywalizują ze sobą w Europie czy w skali świata rolnicy, którzy mają pięć kurek i kaczuszkę. A gospodarstw, które mają trzy świnki i jedną krówkę już nie ma. To są zupełnie inne standardy, a Janusz Wojciechowski, człowiek, który ma świetne wykształcenie prawnicze, patrząc na rolnictwo, opowiadał po prostu o gospodarstwie swoich rodziców. Tak rzeczywiście było w latach 70. Teraz jest zupełnie inna rywalizacja. Polityka unijna jest niewydolna, a najsmutniejsze dla polskich rolników jest to, że to wszystko kojarzy się z polskim komisarzem rolnictwa. Poprzednie polityczne kierownictwo walczyło niepotrzebnie o tekę komisarza rolnictwa. Polska ma gospodarstwa chłopskie, a nie gigantyczne farmerskie, więc znajduje się pod szczególną presją i nigdy nie powinna zabiegać o komisarza rolniczego. On ma wypracowywać kompromisy, a my z natury naszych interesów powinniśmy z Francją grać na prorolniczo-europejskim skrzydle.

Zielony Ład jest wdrażany od trzech lat, wcześniej był zapowiadany. Nie za późno na protesty?

– Różne niekorzystne zjawiska się nawarstwiały, a wybuchły teraz, kiedy okazało się, że rolnikom bardzo niewiele zostaje w kieszeni. Rolnictwo europejskie przechodzi określone procesy demograficzne. Następuje koncentracja własności. Nawet w zasobniejszych gospodarkach znaczna część dochodów rolników pochodziła z działań pozarolniczych, takich jak grupy producenckie, spółdzielczość, przetwórstwo, turystyka czy OZE. A teraz okazuje się, że jesteśmy pod gigantyczną presją tańszej żywności z innych stron, a jednocześnie krajowa produkcja w każdym z państw jest pod olbrzymim ciśnieniem sieci dyskontów. Coraz mniej jest udziału małych i średnich handlowców, rodzinnych sklepów czy targowisk, a w to miejsce wchodzą, wielcy tego świata, którzy, ostatnio choćby w Polsce, potrafią sprzedawać jajka taniej niż je kupują.

Pamiętajmy też, że wysokie ceny energii i gazu, rosnące płace i koszty środków produkcji z nawozami na czele spowodowały, że jak Europa długa i szeroka, w produkcie finalnym, który dla nabywcy drożał, rolnik czy bezpośredni wytwórca ma coraz mniejszy udział. Cofamy się, jeśli chodzi o modernizację gospodarstw, o inwestycje, a przede wszystkim rentowność produkcji gwałtownie się załamuje. Wystarczy przypomnieć sobie choćby polskie doświadczenia z ub.r., gdy na dobrą sprawę tylko gospodarstwa wysoko wyspecjalizowane w produkcji buraka cukrowego zarobiły cokolwiek z hektara. Na trzodzie chlewnej czy mleku nawet w bardzo dobrych gospodarstwach tak nie było. Te wszystkie zjawiska, zaniechania i błędy uderzyły w najbardziej konkurencyjną część polskiego i europejskiego rolnictwa. To te gospodarstwa są w kryzysie, nie spłacają kredytów, przestały inwestować i jeszcze przez rok czy dwa lata będą robić bokami.

Zapalnikiem protestów jest import ukraińskich produktów rolnych. Da się w ogóle w sensowny sposób pogodzić interesy polskiego rolnictwa z pomocą dla Ukrainy i odbudowaniu jej gospodarki po zakończeniu wojny?

– W ciągu pierwszych trzech miesięcy po wybuchu wojny byłem częstym gościem konferencji, na których bardzo dużo się mówiło, jaki Polska będzie miała interes, gdy wojna się skończy i będziemy odbudowywać Ukrainę. A w ogóle nie mówiło się o tym, co mają zrobić polscy inwestorzy na Ukrainie, w Rosji i Białorusi wobec wchodzących sankcji. Była władza i większość ekspertów bredziła w absurdach chciejstwa, a nikt się solidnie nie brał do roboty. Milczeniem pomijano też to, co się działo na granicy. Guru środowiska politycznego, które sprawowało władzę przez ostatnie 8 lat powiedział, że ukraińskie zboże nie stanowi zagrożenia dla polskiego rolnictwa, w związku z tym ówczesny minister rolnictwa nic z tym nie zrobił, a wiceminister za to odpowiedzialny jeszcze w listopadzie 2022 r. przekonywał, że wszystko jest pod kontrolą.

Tymczasem skala błędów wynikających z nieszczelności na granicy Polski z Ukrainą to prawdziwe kuriozum. Dowiadujemy się, że nie było 120 tys. ton pszenicy technicznej, tylko dużo więcej. W połowie ub.r. zaczynano mówić, że do Polski wjeżdża olej techniczny. Co się z nim stało – czy został porozlewany do butelek i trafił do sklepów? To jest porównywalna afera, jak fałszowanie przez mafię oliwy z oliwek przetworzonym olejem silnikowym. Te popełnione błędy to był taki grzech pierworodny, który doprowadził do rozregulowania rynku zbóż w całej Europie. Oczywiście sytuację pogarsza to, że Rosjanie zwiększyli znacznie zasiewy i postanowili zbijać ceny zboża na rynku światowym, jako kolejny element wprowadzania nierównowagi, jeśli chodzi o Bliski Wschód czy kraje Afryki.

W jakim kierunku powinna iść polityka europejska, by odpowiedzieć na ten kryzys?

– Sytuację można porównać do tego, że w domu zapalił się dach, strażacy ugasili go wodą, no a teraz rolnicy wychodzą na ulicę i żądają, nie tylko, by dach został pokryty nową dachówką, ale też byśmy osuszyli fundamenty. Bardzo trudno jest w społeczeństwie ery informatyczno-twitterowej, wśród licznych emocjonalnych wpisów utrzymać powagę i racjonalność dialogu oraz wypracować ustalenia, które się cieszą ponadpartyjnym poparciem. Odpowiedzialna polityka na każdym poziomie musi dokonywać ciągłych korekt. Dzisiaj obok działań incydentalnych, jak interwencyjny skup, trzeba poszukiwać najlepszych dostępnych rozwiązań. Szacuje się, że w Europie mamy nawet 30 mln nadmiarowych ton zbóż, w samej Polsce na 1 lipca na pewno zostaną co najmniej 4 mln. Jeśli nie uda się w trybie pilnym poprzez FAO, ONZ czy KE sprzedać tego zboża, to może trzeba będzie zrobić z niego alkohol, który dolejemy do benzyny, albo gaz czy przekształcić w inną formę energii. To może okazać się dużo tańsze od dopłacania do eksportu do Afryki. Tylko to nie są sprawy pod publiczną debatę. Gdzieś z tyłu polityki, rządu, administracji, biznesu powinni siedzieć kompetentni ludzie z rzeczywistą wiedzą i decydować, które warianty są najlepsze i nie będą dolewać oliwy do ognia.

Rolnictwo nie jest jedynym sektorem gospodarki europejskiej dotkniętym kryzysem.

– Dziś w Europie przede wszystkim brakuje optymizmu, a co za tym idzie inwestycji. Trudno się dziwić. Doświadczamy totalnego zakłócenia ekosystemu gospodarczego Unii Europejskiej. To brak rozwoju i postępu w największej gospodarce niemieckiej, ale problem jest szerszy. Prognozy wskazują, że w tym roku nawet 10 państw może zanotować spadek PKB. Pomimo hojnych programów finansowych gospodarka nie ruszyła, za to pojawiły się ogromne impulsy proinflacyjne. Teraz z jednej strony trzeba stabilizować gospodarki i wspierać przedsiębiorstwa, a z drugiej pilnować, by inflacja spadała. To szczególnie trudne ze względu na rosnące koszty surowców i energii. Proszę zobaczyć, że Rosja przestawiła się na gospodarkę wojenną, więc statystyki ekonomiczne są lepsze, niż się wszyscy spodziewali. Natomiast Europa, której zabrakło sprowadzanego na masową skalę taniego gazu i ropy, przechodzi w tym statystycznym obrazie Eurostatu dużo poważniejsze problemy niż Rosja. Jednocześnie na całym świecie trwa olbrzymia rywalizacja. Na tle rosnącej Afryki, goniącej w globalnym wyścigu Azji czy próbującej powstrzymać ekspansję, nie tylko Chin, Ameryki, wydaje się, że Europa czas koniunktury przejadła. Wydała pieniądze nie na to, co trzeba, a dzisiaj ma problemy, by dojść do porozumienia na temat tego, co jest ważne. Prawie w każdej wewnętrznej polityce krajowej widzimy dystansowanie się do Brukseli i Komisji Europejskiej.

Jak na tle Europy wypada polska gospodarka?

– Przypomnę, że na krajowym podwórku w międzyczasie wymyśliliśmy sobie Polski Ład, który znacząco obciążył przedsiębiorczość, zwłaszcza jednoosobowe działalności gospodarcze. W tej chwili mamy rekordową liczbę upadłości i wyrejestrowań firm. Liczba upadłych firm w 2023 r. była o 340% większa niż w 2019 r. Ten proces wcale nie zostanie łatwo i szybko powstrzymany nawet najlepszymi i najmądrzejszymi działaniami rządu. Wystarczy prześledzić, ile firm weszło w restrukturyzację. Skarb państwa sobie załatwił, że daniny państwowe w czasie restrukturyzacji są płacone, ale jednocześnie tworzą się olbrzymie zatory płatnicze dla innych podmiotów. Doświadczenia Krajowego Rejestru Długów mówią, że najwięcej upadłości firm, które weszły w restrukturyzacje, następuje po dwóch latach. To zjawisko dopiero nam wybuchnie w 2025 r.

Na tle rosnącej Afryki, goniącej w globalnym wyścigu Azji czy próbującej powstrzymać ekspansję, nie tylko Chin, Ameryki, wydaje się, że Europa czas koniunktury przejadła. Wydała pieniądze nie na to, co trzeba, a dzisiaj ma problemy, by dojść do porozumienia na temat tego, co jest ważne. Prawie w każdej wewnętrznej polityce krajowej widzimy dystansowanie się do Brukseli i Komisji Europejskiej.

Jednocześnie gwałtownie wzrosły koszty życia, zwłaszcza te związane z utrzymaniem domu. Okazuje się, że znaczna część Polaków ma problemy ze spinaniem domowych budżetów miesiąc do miesiąca. Pamiętajmy, że w okresie dobrej koniunktury wiele osób podjęło decyzję o budowie domu czy kupnie mieszkania. Raty kredytów gwałtownie zdrożały. Mamy kolejny impuls dla kilkuset tysięcy gospodarstw domowych, które sobie nie radzą, lub z trudem radzą z obsługą bieżącego zadłużenia. Na początku mówiliśmy, że 500 plus miało działać prodemograficznie, po pół roku wiedzieliśmy już, że będzie miało charakter socjalny. Dziś mamy już 800 plus, a skala ubóstwa w Polsce znacząco wzrosła w ostatnich kilku miesiącach. W 2015 r. mieliśmy 20,5% inwestycji i mówiliśmy o pułapce średniego rozwoju, a od tego czasu zeszliśmy poniżej 18% i nawet mimo odkorkowania KPO trudno się spodziewać, że to się odmieni. To wszystko składa się na niezbyt optymistyczną ocenę. W okresie optymizmu można się decydować na różne odbudowy, różne działania, ale proszę zwrócić uwagę, ile podjęliśmy decyzji o budowie muzeów, basenów, stadionów itd., a z jakim opóźnieniem idzie chociażby wymiana i poprawa sieci energetycznej.

Po ośmiu latach PSL odzyskał tekę resortu gospodarki, obecnie Ministerstwa Rozwoju i Technologii. Co by pan doradził ministrowi Hetmanowi? Co powinien zrobić w pierwszej kolejności?

– Wszystkie ręce na pokład, jeśli chodzi o docieranie do nowych rynków. Konieczna jest zmiana mechanizmów wsparcia, zmiany w funkcjonowaniu PAIH, KUKE i banków. Skończył się już czas, gdy na zagraniczne rynki można wejść bez wspólnej inwestycji z miejscowym partnerem. Dlatego trzeba tworzyć system budowy wiarygodności i wspierać polskie firmy w otwieraniu zagranicznych przedstawicielstw.

Z punktu widzenia rozwoju polskiego biznesu, myślenia strategicznego, modernizacji, podnoszenia konkurencyjności, to nie było udane osiem lat. Rosyjskie embarga zaczęły się 1 lipca 2014 r., ja przez pół roku nie wysiadałem z samolotu, próbując przekierować dotychczasowy eksport do Białorusi i Rosji np. polskiego rolnictwa. To były misje, spotkania, pamięta pan, jak wtedy wylansowaliśmy polskie jabłka. Każdy walczył z Putinem, jedząc jabłka. Piekło się szarlotki. Uruchomiliśmy pracę nad polskim cydrem. Gdzie jest dzisiaj polski cydr? To miejsce zajęło niepolskie prosecco. Konsumenci są liczni, tylko nie na polski produkt. A wtedy mieliśmy 5,5 mln ton produkcji jabłek. Teraz mamy 3,5 mln ton i mimo to milion jeszcze zalega w chłodniach.

Kolejnym ważnym zagadnieniem jest kwestia gwałtownych zmian w światowym transporcie. Gwałtownie skurczyła się liczba kontenerów jadących z Niemiec i Polski do Chin przez terminal w Małaszewiczach. Niedawno Maersk (gigant światowego transportu) ogłosił, że rozważa zakończenie rejsów do Gdańska i Gdyni od stycznia 2025 r. Dlaczego? Bo jeśli wojna się utrzyma i będą trwały sankcje, to kontenerowiec 24 tys. TEU nie będzie z dwoma tysiącami kontenerów płynął do Gdańska czy z trzema tysiącami z Gdańska wypływał. Zatrzyma się w Rotterdamie albo Hamburgu. To odbiera nam udział w cle europejskim. Przypomnę, że w 2019 r. polskie porty i granice dały łącznie między 100 a 110 mld zł do budżetu. Pamiętajmy też, że jesteśmy największym usługodawcą w międzynarodowym transporcie drogowym. W tej chwili mamy sytuację, że TIR-y z Kazachstanu, Uzbekistanu czy Kirgistanu przez ostatnie pół roku jeździły do Europy przez Litwę. Trasa jest 500 km dłuższa, ale nasze przejścia graniczne były albo niewydolne, albo zamknięte. Ja rozumiem, że my walczymy, że polskie TIR-y nie wyjadą do Rosji, a rosyjskie czy białoruskie nie wjadą do Europy, ale odrzucanie od siebie pieniądza, pracy przewozowej to głupota.

Przestrzegam też przed działaniem tylko z perspektywy dużego miasta. W Polsce powiatowej największym pracodawcą jest starosta i administracja gminna, a drugim największa ubojnia czy największa fabryka meblarska. Jeśli ona padnie, to w tym powiecie mamy dramat, bo okazuje się, że kilkaset rodzin nie dostaje miesięcznego wynagrodzenia. W związku z tym te pomysły na parcie na pensję minimalną są bardzo ryzykowne. Politykowi centralnemu i budżetowi bardzo łatwo jest w to wchodzić, bo za to płacą przedsiębiorcy. Problem polega na tym, że możemy bardzo boleśnie uderzyć w małe i średnie firmy, przedsiębiorstwa o niskiej rentowności, których dziś jest zdecydowanie więcej niż pięć czy 10 lat temu. I za chwilę usłyszymy, że nie mamy ok. 5% bezrobocia, tylko więcej.

Czy dobrze rozumiem, że przyszłość polskiej gospodarki rysuje się w czarnych barwach?

– Za chwilę odejdzie pokolenie sprawców cudu polskiej rodzinnej przedsiębiorczości i większość z nich nie będzie miała komu przekazać swoich firm, bo nowe pokolenie nie jest mentalnie gotowe na taki wysiłek. A potrzebujemy naprawdę zbiorowego wysiłku. I tu jest pies pogrzebany, bo my Polacy jesteśmy wybitnymi singlistami, ale gdy chodzi o zbiorowość i grupowy wysiłek, to mamy mentalnie pod górkę. Czy wyobraża pan sobie polityka, który dziś na wiecu wyborczym po zaprezentowaniu swojego programu powiedziałby: „ja już powiedziałem co zamierzam zrobić, a niech teraz państwo powiedzą, co wy zrobicie dla Polski?”. Przecież wyborcy, by mu tego nie wybaczyli. Dominuje przekonanie, że politycy kłamią, taplają się w błocie, więc nie mają prawa od obywateli nic wymagać. Proszę się nie dziwić, że ja od ośmiu lat nie marzę o powrocie do polityki, tylko zajmuję się konkretami. Mam osobistą satysfakcję, że wiem, co zrobiłem i czym mogę się pochwalić. Ileś polskich firm wprowadziłem na nowe rynki, ileś towaru wysłałem.

Nie udało się jednak panu rozwiązać kwestii kredytów frankowych, choć 9 lat temu jako pierwszy polityk zaproponował pan pierwsze pomysły. Później brak aktywności polityków sprawił, że sprawę ostatecznie rozwiązały sądy pod przewodem Trybunału Europejskiego.

– Kiedy franki były na najwyższym poziomie, ludzie żądali interwencji państwa. Mieliśmy jednak sprawdzone informacje, że to działania wielkiego kapitału wymierzone m.in. przeciwko takim krajom jak my. Kiedy jednak na krótko okazało się, że kurs franka spadł, to jakoś nikt nie chciał przewalutować kredytu. Dlatego ze społeczeństwem trzeba prowadzić akcję edukacyjną, pokazywać, jakie to jest wszystko skomplikowane. Ludzie bezrefleksyjnie biorą 30-letni kredyt, a jaką mają gwarancję, że za dwa lata będą pracować, że nie zmieni się znacząco ich sytuacja życiowa. Nie uczymy tego. Kształcimy na poziomie wyższym najmłodsze pokolenia Polaków zdecydowanie powyżej 50%, a z punktu widzenia racjonalności zachowań życiowych jesteśmy gorsi niż 40 lat temu. Wtedy bardziej racjonalnie podchodziliśmy do decyzji życiowych, choćby zaciągania kredytów, czy naturalnego, stopniowego rozwijania firmy. To jest problem mentalny i jakości kapitału ludzkiego, który wchodzi na rynek pracy, biznesu i polityki.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK