Co wolno wojewodzie … to nie tobie, wojewodo!
Licytacja trwa. Wprawdzie nikt nie odnalazł na strychu oryginalnego Rembrandta, nie wypłynęło nagle na światło dzienne kolejne jajo Faberge, a różowy Cadillac króla rock and rolla wciąż stoi na muzealnej ekspozycji - jednak to, co działo się dwa dni temu w Sejmie porównać można li tylko do aukcji, na której sprzedaje się same białe kruki. I nie chodzi tu tylko o rekordowe przebicie - dodatkowe kilka miliardów prezentu dla frankowiczów, zaoferowanego przez jakże szczodrych parlamentarzystów z bankowego portfela musi robić wrażenie - ale przede wszystkim o poziom emocji, jaki charakteryzuje ostatnie sejmowe debaty poświęcone bankom.
BTE, ten złowrogi knut, jaki przez całe dziesięciolecia siekł razami plecy biednych Polaków, zniknąć ma natychmiast – nawet w dwa tygodnie. Nic to, że Trybunał Konstytucyjny dał aż półtora roku na to, by – likwidując jedną nieprawidłowość – nie wygenerować natychmiast innych, i to w ilościach hurtowych. Nic to wreszcie, że sami sędziowie Trybunału nie zakwestionowali tego, że bank – było nie było instytucja dysponująca pieniędzmi setek Kowalskich i Nowaków – powinna mieć możliwość skutecznego odzyskiwania należności, chociażby z uwagi na dobro tychże drobnych ciułaczy. My, reprezentanci Narodu Polskiego, będziemy jak lwy walczyć o każdy dzień bez BTE między Bugiem a Odrą!!! Ktoś proponuje 30 dniowe vacatio legis, aż dwa tygodnie więcej bankowego terroru? Niedoczekanie! Dał nam przykład Rejtan… Frankowicze? To chyba jasne jak słońce, że oszukanym przez pazerne banki należy się co najmniej 90 procentowy zwrot zagarniętego mienia!!! Żal, doprawdy wielki żal, że parlamentarzyści w końcu musieli udać się na zasłużony urlop. Biorąc pod uwagę autentyczną, nieskrywaną wolę walki z pazernością sektora finansowego, moglibyśmy liczyć na wyjaśnienie co najmniej kilku spraw, które w ostatnich miesiącach zelektryzowały cały świat. Ot, choćby taki Andreas Lubitz, pilot Lufthansy. Ani chybi zdesperowany posiadacz kredytu hipotecznego denominowanego (a może indeksowanego…) w walucie obcej. Utrata pracy? Kosz od narzeczonej? Co za duby smalone!!! „Kredyt frankowy. Tylko on potrafi tak wkurzyć!” – jakby powiedziała żona sierżanta McClane, głównego bohatera „Szklanej Pułapki”. Dalsza działalność sejmowych obrońców sprawiedliwości mogłaby też rzucić nowe światło na sprawę lotu MH17. Może i tam przyczyną najsłynniejszego wystrzału ostatnich lat był tak naprawdę jakiś frankowy kredycik? Warto by też dokonać analizy, czy aby na wskroś słuszne żądania Greków nie są sabotowane przez groźbę zastosowania wobec dzielnych hoplitów BTE – czemu nie zaradzi nie tylko Herkules, ale nawet 300 dzielnych Spartan z samym Leonidasem na czele. Doprawdy, Panie Posłanki i Panowie Posłowie – tyle jeszcze pozostało do zrobienia…
Żarty żartami – sęk w tym, że wydarzenia ostatnich dni skłaniają bardziej do płaczu aniżeli śmiechu. Okazuje się bowiem, że szacunek dla rozstrzygnięć sądów – Trybunału Konstytucyjnego nie wyłączając – może być w demokratycznym państwie prawa nader wybiórczy. „Trybunał utrącił, Trybunał dobry; Trybunał odroczył, Trybunał niegrzeczny” – myślenie czarnoskórego księcia z „W pustyni i w puszczy” najpełniej obrazuje argumentację jaką możemy odnaleźć w stenogramach z posiedzeń sejmowej Komisji Finansów Publicznych, gdzie ważyły się losy bankowego tytułu egzekucyjnego. Okazuje się, że panaceum na spory pomiędzy stronami umowy mogą być nie sądowe orzeczenia tylko specustawy, w tyleż dowolny co arbitralny sposób zmieniające treść zawartych umów cywilnoprawnych. I chociaż okres przedwyborczy rządzi się swoimi prawami nie tylko nad Wisłą – jednak godziło by się pamiętać o pewnej oczywistej zasadzie: są granice, których pod żadnym pozorem nie należy przekraczać…
Żeby jeszcze surowość tych wszystkich obrońców praw konsumenta: organizacji pozarządowych, parlamentarzystów, a także niektórych organów administracji publicznej, ochoczo włączających się do antybankowego chórku – miała w sobie coś z konsekwentnej i nieprzejednanej postawy Marka Porcjusza Katona, w równie bezwzględny sposób traktującego wszystkich bez wyjątku, od siebie samego począwszy. Ale gdzie tam! Kiedy trzeba wyjść poza doglądanie sektorów po stokroć monitorowanych przez państwo – takich jak choćby instytucje finansowe – wszyscy owi obrońcy zwykłych Kowalskich nagle tracą rezon. W efekcie w naszym pięknym, demokratycznym państwie prawnym niełatwo wskazać obszary, na których rządzi jedynie prawo pięści – a opisane przez Sienkiewicza Dzikie Pola jawią się w porównaniu z nimi niczym senny park w powiatowym miasteczku. Jednym z takich obszarów bezprawia jest chociażby działalność najprzeróżniejszych cwaniaczków, za pośrednictwem Internetu wyłudzających pieniądze za nic – przy czym owo „nic” opakowane jest w atrakcyjne pudełko „usługi internetowej”, rzecz jasna z sążnistym regulaminem. A nie, przepraszam… wróć!!! Do niedawna – faktycznie – hochsztaplerzy chociaż zachowywali jakieś pozory. Aby zacząć korzystać z pseudousługi trzeba było podać dane teleadresowe, wysłać na podany numer SMS lub zadzwonić pod inny numer – oczywiście, taryfikowany nawet kilkanaście razy wyżej od zwykłego połączenia. Dziś wystarczy nacisnąć jakiś link na ekranie smartona – co może zdarzyć się choćby przypadkiem, podczas przewijania ekranu – i już wydrwigrosz uznaje ten przypadkowy ruch jako „zawarcie umowy subskrypcji”. W konsekwencji, co kilka dni posiadacz telefonu bombardowany jest idiotycznymi esemesami w rodzaju „Jesteś super” albo kodami do gier, które i tak w większości są przez twórców udostępniane bez jakichkolwiek royalties. Oczywiście, każdy taki SMS przychodzący kosztuje kilka złotych, a pozbycie się kosztownego natręta możliwe jest tylko po wysłaniu „wypowiedzenia umowy”. Oczywiście, wszystkie tego typu „spółki kapitałowe” zarejestrowane są sprytnie w rajach podatkowych – co wiąże się nie tylko z możliwością robienia w holenderskie jajo polskiego fiskusa, ale i sprytnego unikania pozwów sądowych na terenie Polski…
Co w obliczu takiego, tyleż ewidentnego co grubymi nićmi szytego draństwa robią obrońcy praw konsumenta? Nic – albo prawie nic. Wystarczy zadzwonić do dowolnego rzecznika praw konsumenta czy ekspozytury Urzędu Komunikacji Elektronicznej aby zobaczyć, że zjawisko to -zdaniem tych instytucji – nie stanowi jakiegoś poważnego naruszenia praw konsumenckich, o ile w ogóle jakiekolwiek stanowi. Konsultanci na call center tych instytucji wiją się niczym piskorze tudzież stosują taktykę, którą ktoś kiedyś tyleż dosadnie co weredycznie określił mianem „rżnięcie głupa” – a to wszystko po to, by za wszelką cenę nie powiedzieć prawdy, oczywistej dla wiejskiego rejenta: że w świetle prawa nie mamy do czynienia z żadną wiążącą umową – tylko z obrzydliwym wyłudzeniem. Szokująca wprost dezynwoltura tych instytucji w sprawie ewidentnych hochsztaplerów nie przeszkadza im wszakże z uporem godnym Sherlocka Holmesa tropić najdrobniejszych przejawów abuzywności na przykład w umowach o kredyty bankowe – chociaż jako żywo, nie zdarzył się jeszcze przypadek by bank wcisnął komukolwiek pożyczkę z uwagi na sam fakt przechodzenia obok oddziału, ewentualnie wejścia na stronę www…
Cała ta tendencja jest tyleż smutna, co głęboko niepokojąca. Groźnie brzmi powoływanie się na „swobodę działalności gospodarczej” w sytuacji, kiedy trudno wskazać jakikolwiek cel świadczonej usługi – a na domiar złego, sposób jej dystrybucji pozostawia wiele do życzenia. Na zdrowy chłopski rozum trudno zrozumieć, komu miałoby służyć otrzymywanie bzdurnych SMS -ów kilka razy w tygodniu za cenę na przykład 200 złotych miesięcznie. Jeśli do tego dodać formę „zawarcia umowy”, mającą więcej wspólnego z przypadkiem niż świadomą decyzją klienta – wydaje się jasne, iż oferowanie tego rodzaju usług we wspomnianym kanale powinno być jeśli nie całkowicie zakazane, to co najmniej poważnie ograniczone. Historia – również naszego kraju w ostatnim ćwierćwieczu – zna przypadki delegalizacji szczególnie ryzykownych form działalności gospodarczej. Taki los spotkał między innymi tzw. systemy argentyńskie – i to pomimo że wiele tego typu inicjatyw funkcjonowała zgodnie z zasadami współżycia społecznego. Ryzyko wykorzystania tego instrumentu przez przestępców ubierających się w szatki legalnych przedsiębiorców przeważyło jednak szalę. A przecież w przypadku „argentynki” nikt nie organizował łapanki na ulicy, nikt nie wciskał zdumionym ludziom przez telefon, że oto zapisali się do konsorcjum na Cinquecento 700. Jeśli zaś chodzi o kontrolę działalności gospodarczej przez państwowy nadzór w imię wyższego dobra – to najlepszym przykładem może być tu sytuacja sektora finansowego. Właśnie dzięki tak restrykcyjnemu nadzorowi banki, jako instytucje zaufania publicznego, miały prawo korzystać z pewnych ułatwień w porównaniu z wolnym niczym Kozak na stepie – a nierzadko równie nieobliczalnym – przedsiębiorcą z sektora nieregulowanego.
„Co wolno wojewodzie to nie tobie, smrodzie” – mawiali nasi przodkowie, i jest w tym brutalnym stwierdzeniu dużo racji: aby aspirować do pewnych prerogatyw, trzeba wykazać się określonym poziomem wiarygodności. Dlatego właśnie bank, funkcjonujący w transparentnej formie spółki akcyjnej tudzież spółdzielni, poddany ścisłej kontroli regulatora, instytucja, której dosłownie każdy ruch określony był w odpowiednich przepisach prawa – a do tego jeszcze dysponująca nierzadko majątkiem życia dziesiątków tysięcy Polaków – miała prawo korzystać z nieco innych standardów windykacji aniżeli pan Kazio, który jeszcze dwa tygodnie temu jeździł na taryfie, obecnie naprawia telewizory a jak mu coś strzeli do głowy to założy kantorek z chwilówkami. Argumentacja, że dysproporcja pomiędzy tymi dwoma bytami narusza konstytucyjną zasadę równości podmiotów brzmi podobnie wiarygodnie, jakbyśmy dopatrywali się nierówności społecznych w odmiennych przepisach obowiązujących rowerzystę i kierowcę TIR-a. Niestety, wszystko wskazuje na to, że oto – na naszych oczach – dokonuje się „subtelnej korekty treści” cytowanego przysłowia. „Co wolno małym smrodom to nie tobie, wojewodo” – tak chyba powinno się stwierdzić obserwując chociażby aktywność legislacyjną z ostatnich kilku dni. To już nie jest likwidowanie nierówności, nawet rozumiane na zasadzie bolszewickiej urawniłowki; to świadome budowanie instrumentów, stawiających banki na gorszej pozycji w stosunku do innych wierzycieli. Dlaczego banki, jako jedyne podmioty na polskim rynku, mają być ustawowo zobowiązane do negocjacji z niesolidnym dłużnikiem, do restrukturyzacji kredytu – podczas gdy sklepikarz czy krawiec będzie mógł od razu złożyć sprawę do sądu, nie przejmując się rozterkami swego klienta? Niestety, odpowiedź wydaje się oczywista – kalendarz wyborczy…