O nauczycielach w Polsce, USA i w Singapurze
Nauczycielki i nauczyciele, których tyle, ile czarnych trufli w zagajnikach nad Narwią, burzą się, w dużej mierze słusznie. Jesienią w szkołach może być niespokojnie ze szkodą dla polskich uczniów już pokaranych covidem.
Tło belferskiego sprzeciwu jest płacowe, ale w jakiejś mierze również godnościowe. Za moich czasów, wiele dekad temu, „grono pedagogiczne” też zarabiało grosze, ale generalnie było raczej szanowane.
Zmieniać się zaczęło od Gierka za sterami PRL-u, który sypał groszem, ale „gronu” pożałował. Jedni wznosili kominy płacowe, a nauczyciele jak liczyli, tak liczyli drobne. To wtedy nasilać się zaczynał dobór negatywny do zawodu, a złe życzenie „obyś cudze dzieci uczył” nabierać zaczęło nowych treści.
Wymaga to zmian i naprawy, bo wiedza i nauka są najpierwszej potrzeby. Nic jednak wskazuje, że tak będzie: kasa pusta, długi państwa spuchły, w ministerialnym gmachu oświaty na Szucha nie krążą ani dobre myśli, ani ducha dobrej zmiany nie napotkasz.
Edukacja w USA nie może być dla nas przykładem
Indolencją w tej sprawie wykazywały się także poprzednie nasze rządy. Coś złego tkwić musi wszakże od lat w głowach polityków, bo zaniedbania w dobrostanie ludzi uczących dzieci to również wielki problem państw o niebo bogatszych od Polski.
Trafił się świeżutki artykuł dwóch profesorów od edukacji z Ameryki, którzy w żołnierskich słowach przedstawili bardzo zły obraz szkolnictwa w USA opisany przez nich znacznie szerzej w książce o tym, jak doszło do spróchnienia zawodu nauczycielskiego w Stanach („How did we get there? The Decay of the teaching profession”).
Młodzi ludzie po studiach omijają amerykański szkoły łukiem z braku szacunku dla nauczycieli i ich rzemiosła, czego przejawami są niskie płace i złe warunki pracy
Tam również nauczyciele odchodzą od tablicy. Coraz ostrzejsze braki kadrowe skłaniają władze stanowe do obniżania progów wejścia do zawodu.
W Kalifornii kandydat nie musi zdawać obowiązkowych egzaminów, jeśli wykaże, że uczył się odpowiednich przedmiotów w szkole wyższej.
W Arizonie nie trzeba skończyć studiów, żeby zacząć pracę z uczniami, wystarczy zaświadczenie z uczelni, że pobiera się właściwe nauki. Deficyt kadrowy sprawia, że w całym kraju poprzeczka wymagań stawianych nauczycielom idzie mocno w dół.
Młodzi ludzie po studiach omijają amerykański szkoły łukiem z braku szacunku dla nauczycieli i ich rzemiosła, czego przejawami są niskie płace i złe warunki pracy. W Stanach nauczyciele zarabiają przeciętnie o 20 proc. mniej niż inne osoby z podobnym wykształceniem.
Wynik ten bierze pod uwagę różnice w czasie pracy – formalnie, nauczyciele pracują w ciągu roku znacznie krócej niż inni pracownicy najemni.
Od kogo uczyć się jak edukować?
USA są jednym z nielicznych krajów ze sporym przyrostem naturalnym. Jeśli jednak w 2010 r. pracę w szkołach rozpoczęło 275 000 nowych nauczycieli, to w 2020 r. ich liczba spadła do 200 000, a w 2025 r. ma zejść poniżej 120 000.
Są jednak różnice między Polską, a Stanami. U nas nauczyciele mają dość coraz ściślejszej kontroli przekazywanych przez nich treści, w Ameryce czują się przez instancje oświatowe opuszczani – „uczcie czego i jak chcecie, bo my tu dużo swojej pracy mamy”.
Podstawowym problemem jest brak szacunku dla uczących
Tu i tam narasta zjawisko nagannego i wręcz przestępczego zachowania uczniów oraz prześladowania nauczycieli przez rodziców, bezpośredniego oraz w formie ataków za pośrednictwem serwisów społecznościowych.
Autorzy wspomnianej książki (Henry Tran i Douglas A. Smith) twierdzą rozsądnie, że zmniejszanie wymagań w obliczu narastającego deficytu nauczycieli to złe podejście. Jeśli wielkim, a nawet podstawowym problemem jest brak szacunku dla uczących, to im więcej dość przypadkowych i mniej niż przeciętnych osób w szkołach, tym szacunek dla nauczycieli będzie spadał jeszcze bardziej.
Ten sam wniosek jak ulał pasuje do Polski. Buty można było naprawić z dnia na dzień, dziś szewcy to zawód ginący, więc w dziurawym lub kłapiącym obuwiu może przyjść nam chodzić. Szkół i przez dekady do właściwego stanu nie da się doprowadzić, zwłaszcza gdy do warsztatu oddać ich się nie chce.
Za mało wiem, żeby wskazywać co należy robić i od czego zacząć. Wiem natomiast, że bez dobrych szkół będziemy ciągle przysłowiowe kozy pasać, złapani – jak mówi się uczenie – w pułapkę średniego wzrostu i rozwoju. I oby zatrzymało nas na średnim, bo zawsze może być gorzej.
W Danii system rekrutacji do zawodu nauczycielskiego zakłada pozyskiwanie najlepszych absolwentów uczelni wyższych. Chcieć nie oznacza móc, ale udaje im się znacznie częściej niż w innych państwach.
W 2005 r. w Singapurze rozpoczęła się reforma pn. „Teach less, Learn more”, której sens sprowadza się do podnoszenia kwalifikacji nauczycieli. Szkołom pozwolono zatrudniać ich więcej, żeby wszyscy mieli więcej czasu na przyswajanie skuteczniejszych metod nauczania dzieci.
Eksperci twierdzą, że najwięcej dobrych przykładów do naśladowania w szkołach znaleźć można w krajach skandynawskich oraz na Tajwanie, w Singapurze, Japonii i Korei Południowej.
W Polsce od bardzo dawna mamy w szkolnictwie partaninę z łataniną, a gdy coś niezłego się uda, np. gimnazja, przyjdą matoły i wprowadzą „dobre zmiany”, żeby znów się nam cofnęło.
Osobiście czuję, że wątpię w nadejście dobrych lat dla polskich uczniów, bo to oni są w tym wszystkim najważniejsi. Ani rząd, ani opozycja nie mają serca do orki na ugorze, więc plony edukacyjne będą stale małe.