OPEROWY RIFF ROCKOWY
DŁUGIE WŁOSY JEZUSA
(od „Hair” do „Kolędy nocki”)
Część III
„Hair” – jako pierwszy musical rockowy okazał się zjawiskiem niepowtarzalnym, a wszelkie próby dyskontowania i powielania jego sukcesu nie odniosły większych rezultatów, choć często bywały związane z głośnymi nazwiskami. Np. skandalizujący, wręcz (jak pisali niektórzy dziennikarze) „obsceniczno-pornograficzny” musical „Och, Calcutta!” firmowała pod wspólną nazwą „The Open Window” grupa znanych autorów, kompozytorów i muzyków (z pełnym wyrachowaniem skompletowana przez londyńskiego krytyka teatralnego Kennetha Tynana – jako gwarancja przyszłego sukcesu). Można było wśród nich odnaleźć m.in. nazwisko Johna Lennona. Wbrew oficjalnym opiniom krytyki, odmawiającej temu „dziełu” wszelkich wartości artystycznych, „Oh, Calcutta!” okazała się jednak przebojem kasowym i – po przeniesieniu na sceny Broadwayu – była jeszcze grana ponad 1000 razy! Swą ówczesną popularność ta produkcja zawdzięczała jednak z pewnością nie tyle muzyce i piosenkom, co przede wszystkim otaczającej to widowisko od samego początku aurze skandalu obyczajowego. Inne próby, bezpośrednio odwołujące się do sprawdzonego wzorca „Hair” – „The Dirtist Show in Town”, „Stomp” czy „Salvation”, wystawiane na scenach off-Broadwayu, nie spotkały się już jednak z tak ogromnym zainteresowaniem, choć starały się za wszelką cenę szokować i ekscytować amerykańską publiczność, głosząc np. „zbawienie” przez narkotyki i seks. „Hair”, powszechnie uznany za pierwszy „rdzennie” amerykański musical rockowy, sięgający po współczesną – trudną i kontrowersyjną, ale jednak żywą i atrakcyjną – tematykę, okazał się jednak do dziś niedoścignionym wzorem.
Tymczasem na drugiej półkuli, w stolicy europejskiej muzyki młodzieżowej i konserwatywnej Wielkiej Brytanii – w tyglu nowej, „brudnej” fali brytyjskiego rocka i muzycznych eksperymentów – rodziło się właśnie zupełnie nowatorskie zjawisko, które krytycy (którzy muszą mieć wszystko ponazywane i zaszufladkowane) określili – nie do końca przecież trafnie – mianem „rock-opery”. Palmę pierwszeństwa przyznać trzeba grupie „The Pretty Things”, która w roku 1967 nagrała na płytę pierwszą próbę z tego nowego gatunku. Było to „S.F.Sorrow”, którego pomysł oparto na noweli wokalisty zespołu, który próbował swoich sił w różnych gatunkach literackich – Phila Maya. Nie był to jakiś oszałamiający sukces, ale ten nowatorski pomysł zwrócił uwagę i zainteresował Petera Townshenda, lidera jednej z najbardziej popularnych i twórczych w tamtym okresie brytyjskich grup rockowych – „The Who”. Była ona przez wielu dziennikarzy muzycznych i krytyków wymieniana jednym tchem obok takich gigantów, jak „The Beatles” czy konkurujący z nimi „The Rolling Stones”. Sam Pete Townshend to do dziś jedna z najbardziej oryginalnych i fascynujących osobowości współczesnego rocka. W udzielonym wtedy wywiadzie dla „New Musical Express” powiedział m.in., że longplaya „S.F.Sorrow” słuchał nieprzerwanie przez cztery kolejne dni od chwili, kiedy trafił w jego ręce i że to właśnie muzyka „The Pretty Things” stanowiła dla niego główną inspirację dla jego autorskiej wizji rock-opery, która niebawem okazała się kolejnym przełomowym wydarzeniem nie tyle nawet w dziedzinie musicalu, co właśnie muzyki rockowej. Zanim dojdzie jednak do realizacji tego przedsięwzięcia, na płycie „The Who Sell Out” pojawi się pierwszy jego zwiastun – mini-opera „Rael”. We wrześniu 1968 roku Townshend w wywiadzie dla „Rolling Stone” po raz pierwszy zdradza swoje plany stworzenia pełnowymiarowej już rock-opery, której fabułę stanowić ma historia głuchoniemego i niewidomego chłopca, poszukującego drogi zrozumienia samego siebie i otaczającego świata. Tytułowy Tommy traci wzrok, słuch i mowę w wyniku wstrząsu, jaki przeżywa jako świadek morderstwa swojego ojca przez kochanka matki. Rozwinięty i wyczulony zmysł dotyku pozwala mu jednak zostać niedoścignionym mistrzem flipperów i gwiazdą tego specyficznego „sportu”. Jego dramatyczna historia nie kończy się jednak optymistyczną puentą.
Blisko rok trwają prace nad przygotowaniem płyty „Tommy” – bo taki właśnie tytuł nosić ma najsłynniejsza opera rockowa, stworzona przez autentycznych rockmanów. W marcu 1969 ukazuje się singiel z „Pinball Wizzard” – największym przebojem opery (mniej więcej w tym samym czasie, za oceanem, grupa „The Fifth Dimension” odbiera właśnie Złotą Płytę za singiel z nagraniem songów musicalu „Hair”). Dwa miesiące później odbywa się w Londynie oficjalna prasowa premiera 1,5-godzinnego autorskiego przedsięwzięcia Townshenda, firmowana przez cała grupę, w której mają swój udział również Keith Moon (w jednym utworze) oraz John Entwistle (w dwóch kolejnych). Na podwójnym albumie znalazł się także utwór nawiązujący do treści rock-opery pt. „Eyesight to the Blind”, autorstwa nieżyjącego już wtedy amerykańskiego muzyka bluesowego, znanego pod pseudonimem artystycznym Sonny Boy Williamson II.
Od tej chwili „Tommy” (czwarty studyjny album grupy) rozpoczyna blisko 2,5 -letnią wędrówkę najpierw po angielskich, później amerykańskich listach przebojów, gdzie będzie nieprzerwanie utrzymywać swoje wysokie miejsce przez 126 kolejnych tygodni! Nic więc dziwnego, że – jako pierwszy LP „The Who” – trafia też do czołówki najlepszych płyt wg notowań „Billboardu”, aby po latach znaleźć się na innej prestiżowej liście – najważniejszych płyt wszechczasów magazynu „Rolling Stone”. Co ciekawe, kiedy przeminie już wrzawa po tej eksperymentalnej, przełomowej płycie, „Tommy” powróci na czołówki list przebojów już w kolejnej dekadzie – w roku 1975, kiedy reżyser Ken Russel przeniesie rock-operę „Tommy” na filmowy ekran, z udziałem m.in. takich gwiazd jak Tina Turner, Elton John, Eric Clapton, Arhur Brown czy – ze świata aktorskiego – Jack Nicholson. W roli Tommy’ego wystąpił, zdradzający wyraźny talent aktorski, wokalista i frontman grupy The Who, Roger Daltrey. Ken Russel, wyraźnie zafascynowany nowatorskim pomysłem Townshenda, uważał nawet wtedy jego przedsięwzięcie za „najwybitniejszą operę współczesną od czasów Wozzecka Albana Berga” (trzyaktowej opery z roku 1925). A współpraca z grupą „The Who” i jej wokalistą tak mu przypadła do gustu, że zaangażował wkrótce Daltreya do roli… Franciszka Liszta w swoim kolejnym filmie „Lisztomania”, w którym biografię XIX-wiecznego kompozytora przedstawiono również w formie rock-opery.
„The Who” kroczy tymczasem od sukcesu do sukcesu. Rok 1970 grupa wita kolejnymi realizacjami swojego muzycznego spektaklu na najbardziej prestiżowych europejskich scenach operowych. To rzeczywiście prawdziwa rewolucja i zarazem nobilitacja muzyki rockowej, która z zadymionych klubów i hal sportowych poprzez stadiony piłkarskie zawędruje teraz do szacownych sal koncertowych z tradycją i elegancko wystrojoną publicznością. A „New Musical Express” konstatuje – z pewnym zdumieniem – że to właśnie rock staje się „najbardziej twórczą gałęzią współczesnej sztuki”. Nic więc dziwnego, że po europejskich sukcesach „Tommy” trafia do nowojorskiej Metropolitan Opera House. A członkowie brytyjskiego zespołu – Pete Townshend, Keith Moon, Roger Daltrey i John Entwistle zupełnie zasłużenie zbierają od amerykańskiej publiczności kolejne wyrazy uznania i sympatii. „The Who” ciągle eksperymentuje, poszukując nowych środków i form dla swojego pomysłu. „Tommy” w związku z tym wciąż się zmienia – np. inscenizacja Lou Reiznera w Rainbow Theatre w Londynie w roku 1972 przynosi gwiazdorską obsadę (Peter Sellers, Stevie Winwood, Ritchie Havens) oraz udział Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Płytowa wersja tego spektaklu (w nagraniach biorą również udział m.in. Ringo Starr i Rod Stewart) również staje się przebojem i sprzedaje się doskonale.
„Tommy” nie był od samego początku stworzony z myślą o scenach teatrów muzycznych, czy tym bardziej oper, bo jest to raczej zbiór piosenek, dość luźno powiązanych fabułą i postacią tytułowego bohatera. Mimo to przeszedł do historii jako przykład twórczego połączenia dwóch skrajnie odległych gatunków muzycznych i recepta na wieloletni sukces, w dodatku ciągle podsycany nowymi pomysłami i eksperymentami. Townshend i spółka występowali zarówno z jego sceniczną, jak i koncertową wersją wielokrotnie, nagrywając je na płyty czy też w końcu przenosząc na ekran w doborowej obsadzie. Tytułowa postać bezbronnego, kalekiego chłopca stała się w ten sposób – w pewnym sensie wbrew swoim predyspozycjom – pokoleniowym idolem, ucieleśniając takie wartości jak prostota, niewinność, szczerość, czystość i piękno. Tym bliższy stał się Tommy młodzieżowej publiczności, gdy jego historię ukazano na tle psychodelicznej panoramy współczesnego świata plastikowej pop-kultury, w którym rolę kapłana pełni rockowy muzyk, a komunię zastępuje pigułka antykoncepcyjna, albo tabletka LSD. W tym świecie bohater taki jak Tommy musi być z założenia skazany na klęskę, pozostawiając jednak po sobie trudne pytania, na które każdy musiał już znaleźć odpowiedź na własną rękę.
Następny pomysł Townshenda z tego samego gatunku rockowego musicalu – „Lifehouse” (1971) okazał się już, niestety, scenicznym niewypałem i nie przyniósł tak oszałamiającego sukcesu. Jego autorzy tym razem wykorzystali modną wtedy formułę science-fiction, umieszczając akcję w świecie, w którym wszystko jest zaprogramowane, środowisko naturalne zatrute, a rock & roll – zakazany. Zastosowano tu doskonale znaną formułę podziału na bierną większość, pogodzoną ze swoim losem i garstkę rebeliantów, walczących o przetrwanie i uratowanie ludzkości. Przywódcą i guru tych buntowników staje się ktoś, kto pamięta jeszcze, jak brzmi prawdziwy rock – symbol stanu nirwany i czystej ekstazy. Tym razem pomysł Townshenda polegał na planach większego zaangażowania widzów w rozwinięcie fabuły i aktywnym udziale publiczności przy tworzeniu kolejnych wersji przedstawienia. Wydawałoby się, że taka wizja, prezentowana początkowo w wersji koncertowej na scenie londyńskiego Young Vic Theatre, przypadnie do gustu nie tylko tym, którzy wcześniej zachwycili się rock operą „Tommy”. Zwłaszcza, że miała to być – przynajmniej w założeniu – kontynuacja tamtej opowieści.
Katastroficzna wizja przyszłości przyniosła rzeczywiście kilka niezłych utworów, wydanych m.in. na płycie „Who’s next?” (1972), uważanej zresztą za jedną z najciekawszych w bogatej dyskografii zespołu. Powodzenie płyty nie przełożyło się jednak na sukces scenicznego przedsięwzięcia, z którego realizacji w pełnej wersji ostatecznie zrezygnowano. Pete Townsehend tak mocno zaangażował się emocjonalnie w ten projekt, że po jego fiasku przeżył nawet załamanie nerwowe. Nie zrażony tym jednak powracał jeszcze do tego pomysłu kilkukrotnie, m.in. z wersją radiową i książkową. Forma rozbudowanej opery rockowej tak mocno jednak pociągała cały zespół, że muzycy podjęli jeszcze jedną próbę stworzenia zupełnie nowego dzieła w tym gatunku. „Quadrophenia” została nagrana w roku 1973 jako szósty album zespołu. To opowieść o dorastaniu i doświadczeniach młodego chłopaka w rzeczywistości Wielkiej Brytanii lat 60-tych – z czasów walki tzw. modsów z rockersami. Płyta trafiła nawet na listę albumów wszechczasów magazynu „Rolling Stone”, nic więc dziwnego, że również doczekała się w końcu ekranizacji, z udziałem m.in. Stinga. Z kolei wokalista grupy „Pearl Jam”, Eddie Vedder, zdradził po latach, że jako młody chłopak był bliski samobójstwa i to właśnie „Quadrophenia” ocaliła mu życie w tym trudnym okresie dojrzewania. Dlatego też nie ukrywał nawet swojej wyjątkowej fascynacji oraz inspiracji grupą „The Who” i jej quadrofonicznym pomysłem przy tworzeniu piosenek na debiutancką płytę „Ten”(1991).
W dekadzie lat 70-tych muzyka rockowa miała już zatem przetartą drogę na renomowane musicalowe sceny, nie tylko w USA czy Wielkiej Brytanii. Wyłom został dokonany i nic nie mogło powstrzymać muzycznej inwazji spod znaku elektrycznych gitar. Póki co, chyba jednak trochę brakowało uniwersalnych, atrakcyjnych dla szerokiej widowni tematów oraz zdolnych twórców, którzy potrafiliby wykorzystać rockową energię do napędzania musicalowego wehikułu. Próbowano natomiast powielać receptę na sukces Kennetha Tynana – pod koniec roku 1970 Betty Joan Lifon realizuje w nowojorskiej City Center musical rockowy dla dzieci, którego słowa i muzykę firmowała grupa autorów „The Open Window”. To jednak tylko kolejny, mało znaczący musicalowy epizod.
Na kolejną rewolucję nie przyszło tym razem jednak czekać zbyt długo. Muzyka rockowa sprawdziła się bowiem doskonale w nowej konwencji, choć wciąż poszukiwano ciekawych opowieści i ich bohaterów. Te gorączkowe poszukiwania przez musicalowych twórców atrakcyjnego, zrozumiałego przez wszystkich tematu musiały ich chyba w końcu zaprowadzić tam, gdzie ostatecznie dotarli – do najstarszej księgi świata.
Wojciech Fułek