5 lat od „czarnego czwartku” dla frankowiczów
Kurs waluty to tylko jedna strona medalu. Druga to oprocentowanie, które dziś w przypadku frankowych kredytów jest często bardzo niskie. Bez tego raty byłyby znacznie wyższe niż są.
5 lat temu szwajcarski bank centralny postanowił zerwać z utrzymywaniem wartości helweckiej waluty na poziomie minimum 1,2 euro. Efekt? Dodało to szwajcarskiej walucie skrzydeł, czego rezultatem był wystrzał notowań tej waluty, w skrajnym momencie nawet o ponad jedną trzecią – do ponad 5 złotych za franka.
Dzień pęczniejących kredytów
Decyzja bardzo szybko przełożyła się na skokowy wzrost rat dla osób, które wybrały kredyty mieszkaniowe w szwajcarskiej walucie. Aby dokładnie pokazać, z jakim szokiem mieliśmy do czynienia, wyobraźmy sobie osobę, która zadłużyła się na kwotę 300 tys. złotych w helweckiej walucie w połowie 2008 roku. Nawiasem mówiąc był to chyba najgorszy moment na podjęcie takiej decyzji, bo cena franka oscylowała wokół dwóch złotych.
Efekt? Jeszcze w grudniu 2014 roku kredytobiorca z naszego przykładu miałby ratę nieprzekraczającą 1850 złotych.
Miesiąc później było to już 2,1 tys. złotych.
Ale uwaga! Uspokojenie na rynku walutowym oraz spadek oprocentowania tych długów doprowadziły do spadku raty. W efekcie, gdyby wziąć pod uwagę okres ostatnich 5 lat (do grudnia 2019 roku), to w sumie do banku należało oddać tytułem rat prawie 112 tys. złotych.
Do spłaty wciąż pozostałoby około 388 tys. złotych, czyli o 88 tys. złotych więcej pożyczono.
Frank to nie tylko kurs, ale też oprocentowanie
Zastanówmy się przez chwilę, jak sytuacja kredytobiorcy wyglądałaby, gdyby do walutowego szoku nie doszło, a kurs franka pozostałby na poziomie z pierwszej połowy stycznia 2015 r. (założyliśmy tu poziom 3,60 zł).
W takim przypadku przez ostatnich 5 lat wcześniej wspomniany kredyt kosztowałby mniej − ponad 104 tys. zł. W tym wypadku do spłaty pozostałoby też mniej kapitału − około 359 tys. złotych.
Wciąż niestety jest to więcej niż wyrażona w złotych kwota pożyczona pierwotnie przez kredytobiorcę. Różnica pomiędzy rzeczywistym i tym hipotetycznym przykładem nie jest więc aż tak szokująco duża, jak mogłoby się pierwotnie wydawać.
Ale powyższy obraz nie jest w pełni rzetelny. Chodzi o to, że w hipotetycznym przykładzie braku szoku walutowego nie uwzględniamy w obliczeniach bardzo ważnego elementu kredytu walutowego, jakim jest − walutowe oprocentowanie.
Choć rzadko się o tym mówi, to przecież przy okazji uwolnienia kursu franka doszło też do poważnego spadku kosztu pieniądza w szwajcarskiej gospodarce. To powoduje, że LIBOR dla franka był ujemny, co nie pozostało bez wpływu na wysokość płaconych rat.
Warto więc obliczyć, co stałoby się, gdyby kurs franka pozostał przez ostatnie 5 lat na poziomie 3,6 złotych, ale też LIBOR 3M notowany był na poziomie jedynie kosmetycznie ujemnym (− 0,055%). Dla porządku warto dodać, że na początku stycznia 2020 roku było to około − 0,7%.
Okazuje się, że przy założeniu stałości kursu i oprocentowania kredytobiorca z naszego przykładu musiałby przez ostatnich 60 miesięcy oddać do banku w formie rat kwotę prawie 113 tys. złotych, czyli o około tysiąc więcej niż w rzeczywistości. Pocieszeniem w tym przypadku może być jedynie to, że do spłaty kredytobiorcy pozostało 364 tys. złotych.
Jednak wciąż jest to więcej niż pierwotnie pożyczona kwota wyrażona w złotym.
Sądy na ratunek?
Z dużym prawdopodobieństwem efektem omawianej decyzji szwajcarskiego banku jest też obserwowana dziś skala sądowych batalii prowadzonych przez frankowiczów z bankami. Można już mówić o kilkunastu tysiącach sporów.
Wydaje się, że mogłoby być ich choć trochę mniej, gdyby kurs helweckiej waluty nie zaliczył spektakularnej zwyżki 5 lat temu. Nie wykluczone, że to właśnie doświadczenie dużej niepewności co do wysokości raty było kroplą, która przelała czarę goryczy części powodów.
Z drugiej strony twierdzenie, że to jedynie kurs walutowy skłonił kredytobiorców do podejmowania drogi sądowej jest sporym nadużyciem.