Zanim kupisz, sprawdź dwa razy
Przesławny Stańczyk przed wiekami stwierdził, iż w Polsce najliczniejszą grupę zawodową stanowią lekarze. Idąc tym tropem, należałoby kolekcjonowanie antycznych aut uznać za najpopularniejsze hobby Polaków A.D. 2015. Rzut oka na najpopularniejsze portale aukcyjne i ogłoszeniowe nie pozostawia cienia wątpliwości: wszystko, co do niedawna gniło i rdzewiało w najlepsze za stodołą, w szopie czy na osiedlowym parkingu (właściwe podkreślić), jest dzisiaj - dosłownie - na wagę złota.
Przerdzewiałe na wskroś truchło syrenki, wypatroszone niczym głuszec u fachowego preparatora, można mieć już od ręki – po uprzednim zapłaceniu, bagatela, 2 tysięcy złotych. Auto jak najbardziej „na czasie” – czyli ukraiński (a w chwili narodzin jeszcze radziecki) Zaporożec, którego zgodność z najnowszymi standardami w dziedzinie biodegradowalności dobitnie ukazuje przebijający się przez podłogę auta, półmetrowej wysokości klon, kosztuje nieco więcej – 2800 złotych. Potrzebne auto klasy średniej? Proszę bardzo – w Warszawach (z garbem i bez) przebierać można jak w ulęgałkach – tyle, że do kwoty 5000 złotych znajdziemy obiekty, których „remont” będzie wyglądał podobnie jak podnoszenie warszawskiej Starówki po zniszczeniach II wojny światowej – czytaj: budowa od podstaw. Jest i coś dla miłośników wiatru we włosach: sfatygowana WSK kosztuje półtora tysiaka, Komar nieco mniej – nawet za tysiąc złotych można poczuć się prawie niczym listonosz z piosenki Skaldów. „Prawie” – ponieważ żeby doprowadzić którąkolwiek z tych maszyn do stanu względnej użyteczności, należy liczyć się z wydatkiem kilkakrotnie przekraczającym wartość zakupu.
Skąd taka nagła aprecjacja sprzętów, które jeszcze u progu nowego tysiąclecia kupowało się za flaszkę wódki z czerwoną kartką? Ano, Polakom przez ćwierć wieku wolnego rynku zdążyła już spowszednieć nowoczesność. Dziś nikt nie chodzi z najnowszym radioodtwarzaczem na ramieniu, nie parkuje swojego Opla/VW/Renault/Seata (właściwe podkreślić) na eksponowanym miejscu, by kłuć w oczy sąsiadów. Że jednak natura nie znosi próżni – trzeba było znaleźć sposób, by wyróżniać się w otoczeniu w inny sposób (i, rzecz jasna, dalej kłuć w oczy sąsiadów – a niech tam!) I tak oto między Bugiem a Odrą rozpanoszyło się hipsterstwo – na swych przedpotopowych rowerach, w strojach z lumpeksu, kontestujące wszystko, co mainstreamowe.
Owa moda na wintydż – jak dziś modnie określa się zjawisko, które od niepamiętnych czasów nosiło znacznie bardziej zjadliwe miano „retro” – zrodziła u tysięcy Kowalskich i Nowaków nadzieję, że oto za stodołą dziadka, a także w jej wnętrzu, posiadają prawdziwą kopalnię złota – w postaci jakże modnych dziś „oldtimerów”. No,a skoro mamy prawdziwe cymesy, unikaty, rarytasy – to i cena musi być odpowiednia! W ślad za indywidualnymi ciułaczami narodzili się również „profesjonalni” inwestorzy; niejeden handlarz, żyjący dotąd ze sprzedaży wyklepanych rozbitków z Niemiec (oficjalnie promowanych jako „garażowany, zima niejeżdżony, od emeryta, Niemiec płakał jak sprzedawał…) – stał się obecnie marszandem antycznych pojazdów, wciskającym komu się da zwłoki Trabanta za 3 tysiące złotych albo pordzewiała ramę od SHL-ki za jedynego tysiaka. „Panie, unikat, JEDYNY TAKI ZOBACZ!!!”
W tym momencie nie wiadomo: śmiać się czy płakać? Niczym w przypadku uhonorowanych nagroda Darwina tragicznych wypadków spowodowanych wyłącznie piramidalną głupota samych ofiar, tak i tu jedynie drwina skwitować można oczekiwania i nadzieje, że kupę przerdzewiałego złomu sprzeda się w cenie znacząco wyższej aniżeli oferuje składnica surowców wtórnych. Bo też można postawić dolary przeciw orzechom, że żaden ze sprzedawców- zarówno amatorów, jak, co gorsza, profesjonalistów – nie miał nigdy w życiu kontaktu ze środowiskiem kolekcjonerów pojazdów zabytkowych, nie ma pojęcia, co, jak i za ile w tym, jakże hermetycznym światku chodzi – i w ogóle o co tym ludziom chodzi. Zamiast tego mamy owczy pęd, podążanie za plotką, w nadziei, ze oto na działce pod Parczewem mamy odwiert ropy naftowej… Nie odbiega to od zachowań Polaków w stosunku do innych instrumentów gospodarczych objętych ryzykiem: funduszy inwestycyjnych, Forexu, rynku papierów wartościowych – czy choćby tak modnego latoś tematu jak kredyty we frankach. Mechanizm jest zawsze ten sam: kupujemy bez rzetelnej analizy, pod wpływem emocji, „bo wszyscy tak robią” – a potem płacz i zgrzytanie zębów. Zastanawiam się, kiedy – wzorem poprzednio wspomnianych grup – inwestorzy w auta z epoki PRL wysmażą wstrząsającą epistołę w stylu:
„Panie Prezydencie! Pani Premier! Panie Marszałku Sejmu! Jego Eminencjo Księże Prymasie! Pewny dużego zysku, kupiłem trzy Trabanty/ dwie Syrenki/ osiem Komarów (właściwe podkreślić) w stanie agonalnym. Straciłem oszczędności życia. Dziś nikt nie chce tego za przysłowiowy funt kłaków. JAK ŻYĆ???”
A tak na poważnie – na oldtimerach faktycznie można zyskać, jeśli nie ogromne pieniądze to przynajmniej niezapomniane wrażenia z jazdy. Rzecz w tym, by wiedzieć co i jak wybrać, by potem nie żałować. Również i tu – jak na każdym rynku inwestycyjnym – nabywanie aktywów, które akurat osiągnęły najwyższy pułap cenowy, mija się z sensem. Prawdziwi fanatycy z reguły sami docierają do opuszczonych stodół i tych właścicieli, którzy jeszcze dziś skłonni są sprzedać syrenkę czy Warszawę w cenie zbliżonej do realnej wartości. Pozostali – czytaj: ci, którzy chcieliby pojeździć oldtimerem, ale nie frapuje ich odbudowa sędziwego wehikułu – nie kupią innych aut aniżeli te, które nadają się do jazdy bez dodatkowych nakładów. A i samemu żeby doprowadzić do użytku pojazd w stanie katastrofalnym musimy mieć nie tylko pieniądze i kupę czasu – ale również znać się na tym, lub przynajmniej dysponować zaufanym mechanikiem-majsterklepką, dla którego tajniki aut niewyposażonych w elektronikę nie stanowią żadnego problemu. Pamiętajmy o tym – jeśli nie chcemy ustanawiać kolejnych rekordów w kategorii „najdroższa buda dla psa”. Zwłaszcza, że wspomniany czworonóg może bynajmniej nie być zainteresowany nowym lokum…