U źródeł rock’n’rolla
ROCKOWA FALA
(odcinek I)
U źródeł rock’n’rolla
Podczas gdy w peerelowskiej Polsce jazz wciąż jeszcze ukrywa się w podziemiu, amerykańska młodzież już szalała na punkcie nowej muzyki, którą na początku jej drogi trudno było nawet jakoś jednoznacznie nazwać i zakwalifikować. Jeden z wielkich ludzi bluesa – Muddy Waters – śpiewał wtedy: „Blues doczekał się dziecka, nazywają je rock and roll”. A znany amerykański prezenter radiowy tak się zachwycił, że wykrzykiwał w eter: „To nie jest swing czy boogie-woogie, to jest swing i boogie-woogie w jednym…”! Krytycy wywodzili pochodzenie nowej muzyki od „czarnego” rhythm and bluesa i „białego” country&western. Ale tak naprawdę rock & roll jest po prostu dzieckiem swojego czasu i MUZYKI. Tkwił w niej od samego początku, od pierwszych jej mocniejszych rytmów – gdzieś głęboko ukryty, czekając na odpowiedni moment. Od chwili kiedy B.B.King (jako pierwszy w jazzie uczynił to jeszcze wcześniej Charlie Christian) wziął do ręki elektryczną gitarę – wiadomo było, że ten moment musi nieuchronnie kiedyś nadejść.
Nikt nie wie na pewno, komu należy się palma pierwszeństwa. Niektórzy uważają, że wszystko zaczęło się od 12-letniego Frankie Lemona i jego grupy „The Teenagers”, którzy nagrali razem rytmiczną, melodyjną piosenkę „Why do Fools Fall in Love”, idealnie trafiającą w gusta najmłodszej (zgodnie ze swoją nazwą i wiekiem ) części publiczności. To podobno między innymi właśnie czarnoskóry nastolatek o ciekawej, dojrzałej barwie głosu odpowiedzialny jest eksport rock&rolla do Europy. Na pewno też utorował drogę na szczyt innym czarnym wykonawcom. Ale szaleństwo zaczęło się przecież już kilka lat wcześniej. Latem roku 1953, 18-letni kierowca ciężarówki, Elvis Aaron Presley, na własny koszt nagrywa swoim ciepłym barytonem w małym studio w Memphis czarną płytkę, aby podarować ją ukochanej matce na urodziny. Na wielki sukces „boski” Elvis musi jednak jeszcze trochę poczekać. Tymczasem święcą triumfy inni. 12 kwietnia 1954 roku 29-letni William John Clifton Haley, nazywany Billem i jego „Komety” nagrywają dla wytwórni Decca Records dwie piosenki: „Thirteen woman” i „Rock around the clock”. Ta druga stanie się wkrótce jednym z największych rock’n’rollowych przebojów i pretekstem do nakręcenia filmowego szlagieru pod tym samym tytułem. A nowe zjawisko to także elektryzujący taniec. Rock & roll trafia zatem nie tylko na płyty i radiową antenę, nie tylko na sceny koncertowe i taneczne parkiety, ale i do kin. Wkrótce stanie się to prawie regułą.
Bill Haley nie jest jednak osamotniony. Łysiejący pan ze śmiesznym loczkiem na głowie (nazywanym „Pocałunkiem Fali”) i pokaźnym brzuszkiem nie mógł przecież zostać na długo idolem młodzieży. Niebawem nadchodzą następni: Little Richard, Chuck Berry, Jerry Le Lewis, The Coasters, Eddi Cochran, Buddy Holly. Każdy z nich będzie miał z kolei swoich naśladowców i epigonów. Każdy pozostawi po sobie własny styl i własne przeboje. Żaden z nich – mimo, że każdy solidnie zapracował na status muzycznej gwiazdy – nie dorówna jednak popularnością Wielkiemu Elvisowi, obwołanemu niebawem „Królem Rock & Rolla”. A Król może być przecież tylko jeden! A jego prawdziwa muzyczna kariera zaczęła się od chwili, kiedy zainteresował się nim Sam Philips, właściciel małej wytwórni Sun Records. Nieco zdezorientowane i zaniepokojone gazety amerykańskie donosiły: „Twórca nowej odmiany jazzu, Elvis Presley wyruszył w trasę z koncertami rock and roll. Koncerty tej nowej muzyki działają niezwykle podniecająco na młodą publiczność”. Lawina ruszyła i nic nie mogło jej już zatrzymać. Nowy styl zawojował Amerykę i zawładnął sercami nie tylko młodych ludzi. „Heartbreak Hotel”, „Blue Suede Shoes” czy „Hound Dog” śpiewają już wszyscy. A od chwili, kiedy Presley nie tylko zaśpiewał, ale i pokazał się na dużym ekranie w filmie „Love me tender” (1956) to już nie uwielbienie, a wręcz zbiorowa histeria. Amerykański korespondent popularnego wtedy „Dookoła świata” pisał: „Młodzież beztrosko bawi się, tańczy i niemiłosiernie wrzeszczy na koncertach Presley’a. Rock & Roll zostanie w Ameryce, zanim coś nowego się nie zjawi (…) Na razie musimy cierpliwie znosić mizdrzenie się chłopaków z Tennesse”. I choć nic nie jest w stanie powstrzymać rock & rollowej inwazji, to chyba niewiele osób zdawało sobie sprawę, że to dopiero początek pewnej epoki. W swoich muzycznych prognozach mylili się nawet tacy znawcy, jak Lucjan Kydryński. To on w roku 1958 tak oto prorokował na lamach „Przekroju”: „jako odrębny gatunek muzyczny nie ma w tej chwili rock chyba żadnej przyszłości, ale niewątpliwie długo się jeszcze utrzyma jako świetny, elektryzujący młodzież taniec i – jako piosenka, która chociaż prymitywna, trochę wariacka i raczej nie posiadająca ambicji artystycznych – będzie jednak ciekawym świadectwem upodobań ludzi z pięćdziesiątych lat naszego wieku”.
A rock powędrował własnymi, krętymi ścieżkami i wbrew tym prognozom jakoś przetrwał do dziś, stając się na pewno najbardziej popularnym gatunkiem muzycznym drugiej połowy XX wieku. Mimo, że kilka kolejnych razy wieszczono już jego rychły upadek. Znalazł sobie także stałe miejsce w słowiańskim krajobrazie muzycznym. Kolejne, powracające fale muzyki młodzieżowej, kolejni wykonawcy i formacje rockowe – to wszystko wydaje się już tylko pochodną tego pierwszego rock & rollowego wybuchu.
(CDN)
Wojciech Fułek