Skuter niezgody
Co zrobić, kiedy czas wracać do domu na skuterze, motorze tudzież innym jednośladzie, a za oknem właśnie rozszalała się ulewa? Zostawić w diabły skuterek i wybrać inny (w domyśle bardziej dopasowany do warunków atmosferycznych) środek transportu - oto najlepsza rada. Tak też pomyślałem, kiedy przeszło tydzień temu przebywałem u swoich rodziców. W konsekwencji skuterek pozostał na podwórku starej kamienicy na Powiślu, a ja w drogę powrotną udałem się eleganckim, niskopodłogowym tramwajem marki Jazz. "Maszynę" postanowiłem odebrać niezwłocznie jak tylko pogoda się poprawi.
Niestety – nawet tak krótki, bo zaledwie kilkudniowy postój zabawnego przecież pojazdu uaktywnił te cechy naszych rodaków, które zabawne wydają się być jedynie w fredrowskiej „Zemście” bądź kultowej komedii „Sami swoi”. Otóż jedna z sąsiadek poczuła się na tyle zagrożona widokiem nieznanej maszyny stojącej tuż pod oknem, iż rozpoczęła „prywatne śledztwo” celem jak najszybszego pozbycia się – w jej subiektywnym osądzie – intruza. Ukoronowaniem tych absurdalnych działań były niespodziewane odwiedziny u moich rodziców – choć biorąc pod uwagę gwałtowność reakcji rzeczonej obywatelki i jej niewybredne słownictwo należałoby raczej mówić o kwalifikacji prawnej z art. 107 Kodeksu wykroczeń: „Kto w celu dokuczenia innej osobie złośliwie wprowadza ją w błąd lub w inny sposób złośliwie niepokoi, podlega karze ograniczenia wolności, grzywny do 1 500 złotych albo karze nagany”. Jednym słowem: wiele hałasu o nic. Po pierwsze -ów „skuterek” zarówno wymiarami, jak i wyglądem tak naprawdę niewiele odbiegał od rowerów, w sąsiedztwie których był zaparkowany. Ot, popularny jeszcze w latach 70-tych włoski „moped”, na tyle lekki i rachityczny, że kultowy polski „Ogar 205” jawi się przy nim niczym motocykl pełną gębą! Coś takiego może wzbudzać odruchy wesołości, śmiechu czy nawet kpiny – ale żeby od razu agresji? Po drugie – wspomniany wehikuł zaparkowany był w sposób, który nikomu w najmniejszym stopniu nie utrudniał poruszania się po podwórku. I po trzecie: na wspomnianym podwórku daremnie szukać znaku zakazu zatrzymywania tudzież postoju. I to ostatnie jest w tym wszystkim najważniejsze. O ile humory jakiejś sfrustrowanej osóbki, narzekanie, zrzędzenie czy obgadywanie za plecami można skwitować moim ulubionym bon motem bp Józefa Pieronka: „Drogi panie, ja nie jestem psychiatrą” – to w momencie, kiedy taż sama persona próbuje przy użyciu słownej agresji bądź emocjonalnego szantażu wymusić jakiekolwiek zachowanie na współobywatelu – choćby to była rzecz tak błaha i nieznacząca jak przestawienie nikomu niewadzącego motocykla w drugą część podwórka – kończą się żarty.
„Każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych. Nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje” – tę, fundamentalną dla praw i wolności wszystkich ludzi zamieszkujących między Bugiem a Odrą zasadę definiuje art. 31 ust. 2 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej. Niestety – jakby na przekór idealistycznym założeniom Konstytucji co i rusz ktoś próbuje zmuszać pozostałych współobywateli do czynienia tego, czego prawo nie nakazuje – lub też a contrario do zaniechania tego, na co przepisy prawa w pełni pozwalają. Jakże często natrafiamy na osobnika, który na pierwszy rzut oka jawi się jako wzór praworządności – i dopiero przy bliższym poznaniu okazuje się nieznośnym frustratem, pragnącym zaprowadzić na osiedlu porządki według recepty niejakiego Kononowicza: „Nie będzie niczego!” Ile godzin pracy policji, straży miejskiej czy urzędników w ratuszach gminnych, miejskich i dzielnicowych marnowane jest na rozpatrywanie wniosków i skarg „dyżurnych niezadowolonych”, którym kiedyś przeszkadzał warsztat szewski, potem kością w gardle stawał poszerzony odpowiednio do potrzeb lokatorów parking, a obecnie kamieniem obrazy stał się efektowny plac zabaw dla najmłodszych mieszkańców osiedla i siłownia na wolnym powietrzu dla tych starszych?
Tymczasem poczynania tego typu osobników tak naprawdę niewiele różnią się od wybryków osiedlowych chuliganów czy piratów drogowych na dwóch i czterech kółkach. W jednym i drugim przypadku chodzi bowiem o to samo: kwestionowanie nadrzędnej roli prawa – i wprowadzanie w jego miejsce własnego widzimisię. Oczywiście, wiszący na telefonie straży miejskiej frustrat wydaje się nieporównanie mniej groźny aniżeli pędzący przez miasto 200 km/h motocyklista. Trudno tez stawiać znak równości pomiędzy troglodytą z kijem bejsbolowym, demolującym wszystko co znajdzie się w zasięgu tego kija – a neurotyczną staruszką, prześladującą wszystkich sąsiadów swoimi absurdalnymi żądaniami. A jednak. W obu przypadkach zasada bezpieczeństwa i pewności prawnej – było nie było podstawa współczesnej demokracji – przegrywa z całkowicie nieprzewidywalnymi zachowaniami „współobywateli”, zdaniem których im przysługują wyłącznie prawa, a pozostałej części społeczności – jedynie obowiązki. To najprostszy krok ku temu, by – jak to powiedział przed laty w polskim parlamencie św. Jan Paweł II – demokracja przemieniła się w mniej lub bardziej zakamuflowany totalitaryzm.
Na efekty nie trzeba daleko czekać. Juz dziś korzystanie z pełni uprawnień i przywilejów przewidzianych przez ustawy i akty normatywne niższego rzędu utożsamiane jest przez jakże licznych rodaków nieomal z działalnością sprzeczną z prawem. Tych, którzy po prostu potrafią wykorzystać przysługujące im prawa, uchwalone wszak przez najwyższy organ władzy w tym państwie, określa się nierzadko mianem „hochsztaplerów”, „wydrwigroszy”, „cwaniaczków”. Tymczasem w demokratycznym państwie prawa nie powinno się widzieć nic złego w tym, ze ktokolwiek umie stosować przepisy – również na swoją korzyść. Bo przecież to nie krawiec Kowalski, architekt Zieliński czy rejent Nowak wprowadzili – dla swej partykularnej korzyści – obowiązujące przez szereg lat przepisy, umożliwiające odliczenie VAT w przypadku auta „z kratką”. To nie inwestorzy – zagraniczni czy krajowi – stworzyli reguły, umożliwiające otrzymanie kilkuletniej ulgi podatkowej. To nie rolnik spod Warszawy czy Wrocławia wymyślił system dotacji rozliczanych ” z hektara”, gdzie liczy się bardziej wielkość gospodarstwa aniżeli jego efektywność. Skoro przepis jest jednoznaczny – zatem nie można od nikogo wymagać nic więcej niż to, co zapisano w suchych słowach dyspozycji ustawowej. Nie bez kozery jeden z moich znajomych – notabene prawnik z wykształcenia – konsekwentnie traktował wszelkie napisy w rodzaju „Nie parkować”, „Zakaz postoju” i tym podobne li tylko jako wyrażenie opinii – nie jako bezwzględnie zobowiązujący zakaz zatrzymywania się. Ten bowiem, zgodnie zarówno z prawem polskim, jak i międzynarodowym, zdefiniowany został w postaci niebieskiego koła z czerwonym krzyżem, rzecz jasna spełniającego szczegółowe wymogi określone w Prawie o ruchu drogowym.
A jeśli komuś naprawdę przeszkadza choćby skuter zaparkowany pod oknem – cóż, demokracja daje dwie możliwości. Można podjąć kroki w celu do zmiany organizacji ruchu na danym obszarze – jeśli przedstawione propozycje spotkają się z aprobatą zarządcy terenu, wówczas to inni będą musieli dostosować się do nowej regulacji. Można też zaakceptować świat takim jaki jest, przyjmując za dobrą monetę również pewne, nieuniknione ograniczenia. W żadnym razie jednak nie powinno się wymuszać na bliźnich swojej woli, nieznajdującej odzwierciedlenia w Dzienniku Ustaw czy prawie miejscowym. Jak uczy wielowiekowa historia naszej Ojczyzny – sobiepaństwo i prywata zawsze kończyły się w tym kraju wyłącznie katastrofą.