Samoloty pod (nie)specjalnym nadzorem
Jeszcze nie tak dawno za symbol absurdu w czystej postaci uchodził na całym świecie Latający Cyrk Monty Pythona. Okazało się jednak, że purnonsensowe wizje brytyjskich komików skutecznie przebiła szara rzeczywistość - chociaż w tym przypadku nikomu nie powinno być do śmiechu.
Wydarzenie, za sprawą którego nazwisko młodego niemieckiego lotnika Andreasa Lubitza na wsze czasy dołączyło do grona takich indywiduów jak antyczny podpalacz efeskiej świątyni Artemidy Herostrates czy choćby nasz niedoszły królobójca Michał Piekarski, ujawniło nieporównanie więcej niż tylko kompletne pomieszanie zmysłów u głównego winowajcy. Objęcie „tajemnicą lekarską” skłonności samobójczych pasażerskiego giganta mogłoby uchodzić li tylko za niezrealizowany fragment filmu Stanisława Barei – gdyby nie fakt, iż po pierwsze – zdarzyło się to naprawdę, po drugie – kosztowało życie 150 istnień ludzkich.
Co gorsza – jeśli ktokolwiek pomyślałby, że kto jak kto, ale pragmatyczni i uchodzący za symbol perfekcjonizmu Niemcy wyciągną z całej tej sytuacji jednoznaczne wnioski, ten jakże boleśnie się przeliczył. Wystarczyło bowiem, że pojawił się – niekwestionowany chyba przez nikogo kierującego się zdrowym rozsądkiem – postulat, aby w przypadku osób pełniących równie odpowiedzialne funkcje co piloci lekarze i psychologowie przekazywali sygnały o potencjalnym zagrożeniu pracodawcy, a już natychmiast odezwali się – jakże głośni dzisiaj – obrońcy prywatności. „Nigdy nie zwierzyłbym się z moich problemów lekarzowi, który może złamać tajemnicę lekarską. Bałbym się utraty licencji” – mówi Ilja Schulz, szef związku zawodowego pilotów Cockpit. Doprawdy – wprost nie sposób uwierzyć, że takowe słowa mogły wyjść z ust człowieka obarczonego odpowiedzialnością nie tylko za pasażerów na pokładzie kierowanego przezeń statku powietrznego, ale nade wszystko współtworzącej współczesne standardy bezpieczeństwa w lotnictwie cywilnym. Mówiąc wprost: skoro Herr Schulz faktycznie obawia się, że lekarska epikryza odsunęłaby go od sterów – to chyba dla całego świata po stokroć lepiej, aby tak się właśnie stało. Na marginesie – po całym tym komunikacie chciałbym w momencie zakupu biletu lotniczego otrzymywać informację, czy tego konkretnego statku powietrznego nie zamierza czasem pilotować Ilja Schulz…
Aż dziw, że w całej tej sytuacji wody w usta nabrali konstytucjonaliści. Na naszych oczach dokonuje się bowiem pogwałcenia dwóch fundamentalnych zasad demokratycznego państwa prawnego: zasady subsydiarności państwa oraz zasady bezpieczeństwa prawnego i pewności prawa. „Tyle władzy, na ile to konieczne, tyle wolności, na ile to możliwe” – mówi pierwsza z tych zasad. Doprawdy, trudno uznać, że w przypadku Lubitza możliwe było przyznanie jednostce prawa nie tyle do wolności, co do ewidentnej swawoli. Że możliwe było postawienie znaku równości pomiędzy prawem do życia setek istnień ludzkich a ewentualnym dyskomfortem psychicznym jakiegoś emocjonalnie rozchwianego smarkacza. Zamiast z Monteskiusza czy choćby Smitha, niemiecka administracja zdaje się czerpać wzorce ze schyłkowej fazy Rzeczypospolitej szlacheckiej, gdzie – jak to napisał przed wiekami nieoceniony Julian Ursyn Niemcewicz:
„Jeden poseł mógł zerwać sejmowe obrady!
Jeden Ojczyzny całej trzymał w ręku wagę!
Powiedział: NIE POZWALAM!!! – i uciekł na Pragę!”
Kto jak kto – ale akurat nasi zachodni sąsiedzi, jako aktywni uczestnicy wydarzeń z 1772, 1793 oraz 1795 roku – powinni doskonale wiedzieć, dokąd prowadzi takowa polityka…
Na tym tle niczym najjaśniejsza z gwiazd błyszczy niedawne orzeczenie Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego we Wrocławiu. Przypomnijmy: w jednej ze szkół jazdy zajęcia praktyczne prowadził instruktor… bez prawa jazdy. Zabrano mu je kilka miesięcy wcześniej, za jazdę po pijaku – facet był jednak na tyle bezczelny, ze nie tylko sam jeździł, ale również szkolił kursantów, podpisując się jako… własny ojciec, również szkoleniowiec. Sęk w tym, że problemy „instruktora” mogły stać się udziałem niczego nieświadomych kursantów – nawet, jeśli zdali oni pozytywnie egzamin i otrzymali uprawnienia, prawo jazdy mogło być im odebrane. Kodeks drogowy nie przewiduje bowiem innej formy przyznania uprawnień, niż poprzez szkolenie, przeprowadzone przez uprawnionego instruktora.
W takiej to sytuacji WSA we Wrocławiu – tak,właśnie tak powszechnie krytykowany polski sąd – wydał wyrok godny najbardziej ugruntowanych demokracji. „Urzędnicy w sposób nieuzasadniony obciążyli odpowiedzialnością za fałszerstwo obywateli, tymczasem sami powinni sprawdzić wiarygodność dokumentów” – takie uzasadnienie znalazło się w orzeczeniu, zwalniającym byłych kursantów z konieczności ponownej weryfikacji uprawnień. Więc jednak można… Aż przyjemnie czytać takowe uzasadnienie, w którym duch prawa zwyciężą nad literą, praworządność nad biurokracją, law nad regulations – jak powiedzieliby Anglosasi. Tym większa szkoda, że u naszego zachodniego sąsiada pojawiają się tendencje zgoła odwrotne…
Karol Jerzy Mórawski