Rzeczpospolita półgłówków
Mamy już pierwszą ofiarę Pendolino. Podczas jednego z testowych kursów flagowy okręt polskich dróg żelaznych przejechał leżącego na torach mężczyznę - taką wiadomość w końcu listopada podały serwisy informacyjne małe i duże. Niestety, reakcja zarówno niektórych mediów jak przede wszystkim autorów rozlicznych komentarzy była nie mniej przykra i przygnębiająca aniżeli sama informacja o wypadku.
Dziennikarze z upodobaniem koncentrowali się na składzie, który uczestniczył w tragedii, odmieniając słowo „Pendolino” przez wszystkie możliwe przypadki – tak jakby poczciwy podmiejski skład EN-57 był w stanie, niczym w dziecięcej kreskówce, wbić się w przestworza i przelecieć nad absolutnie niespodziewaną przeszkodą. Komentatorzy całej sytuacji z lubością przywoływali większe i mniejsze lapsusy związane z wprowadzaniem nad Wisłę kolei dużych prędkości – tak, jakby trafność wyboru tego akurat modelu i producenta czy opóźnienia we wprowadzaniu szybkich pociągów miały jakiekolwiek przełożenie na tragiczne zdarzenie. Zdarzali się wprawdzie komentatorzy niepozbawieni zdrowego rozsądku, przypominający, że magistrala kolejowa w żadnym wypadku nie może być alternatywą dla plaży w Międzyzdrojach – jednak głosy te ginęły w zalewie retoryki jak wyżej, obficie podlanej – a jakże by inaczej – polityczno-spiskowym sosem.
Tymczasem wyjaśnienie całej sprawy wydaje się być oczywiste i trywialne. Ofiarą mógł być oczywiście samobójca – w takim przypadku jedyna godną reakcją jest symboliczna minuta ciszy. Równie prawdopodobne jest, że był to jeden z licznych w naszym pięknym kraju amatorów mocnych trunków, którzy – strudzeni – potrafią wybrać na miejsce spoczynku nie tylko ławkę w parku czy osiedlowy trawnik,ale również kolejowe torowisko albo pas ruchu drogi ekspresowej Warszawa-Katowice. Zarówno w jednym, jak i w drugim przypadku trudno winić o cokolwiek maszynistę, kierownika pociągu, prezesa PKP Intercity, ministra odpowiedzialnego za sprawy transportu czy wreszcie – tak uwielbiane przez niektórych – spiskowe układy o zasięgu lokalnym bądź globalnym. Człowiek znalazł się w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie – przez całe wieki takowe wyjaśnienie wydawało się być wystarczające.
Niestety – świat „poszedł do przodu” również i w tym kierunku. Polski ustawodawca pracuje właśnie nad nowelizacją kodeksu drogowego, w myśl której pieszy miałby absolutne i de facto niczym nie ograniczone pierwszeństwo na popularnej „zebrze”. Na pierwszy rzut oka pomysł wydaje się całkiem sensowny: przypadki omijania pojazdu, który zatrzymał się żeby przepuścić przechodnia na drugą stronę są w naszym kraju jedną z głównych przyczyn poważnych, nierzadko śmiertelnych potrąceń. Również kierowcy skręcający w prawo na popularnej „strzałce” zdają się nierzadko uważać, że sygnał ów posiada priorytet nad zielonym ludzikiem, wskazującym pieszym bezpieczne przejście. O spryciarzach, którzy na skrzyżowaniu „zajmują pozycję” dokładnie na środku przejścia, nie mając najmniejszej szansy opuścić zebry przed zmianą cyklu, nawet nie wspomnę – ich zachowanie jest wprawdzie najmniej niebezpieczne, za to w pełni wyczerpuje definicję – wciąż zbyt popularnego nad Wisłą – drogowego chamstwa. A jednak te wszystkie przypadki mają jedną cechę wspólną: można je zwalczać przy użyciu obowiązującego już prawa. Żadne zmiany nie są potrzebne – no, może z wyjątkiem zmiany mentalności służb porządkowych, jakże często lekceważących tego typu wykroczenia, popełniane dosłownie na oczach funkcjonariuszy…
Nowy projekt ustawy idzie o krok dalej – choć raczej powiedzieć by należało „o jeden most za daleko”. Intencją twórców projektu jest, by przekazywane młodemu pokoleniu od dziesięcioleci zasady zachowania na drodze – spójrz w lewo, spójrz w prawo… – przestały obowiązywać, a przynajmniej nie miały żadnego znaczenia z prawnego punktu widzenia. To kierowca miałby obowiązek – zbliżając się do przejścia – ustąpić pierwszeństwa wszystkim pieszym, którzy de facto w okolicy tego przejścia się znajdują. Skończyłyby się analizy, czy to jednak nie pieszy wtargnął pod nadjeżdżający z dużą prędkością pojazd w sposób uniemożliwiający kierowcy na jakąkolwiek reakcję – sam fakt potrącenia przechodnia na pasach jednoznacznie wskazywałby wyłączną winę prowadzącego pojazd.
Tym samym – w imię wsparcia dla pieszego, jako „słabszej strony” w ruchu drogowym, ustawodawca jest w stanie odrzucić fundamentalną zasadę ruchu drogowego – w myśl której odpowiedzialność za bezpieczeństwo ruchu spoczywa na wszystkich jego uczestnikach bez wyjątku. Teraz pieszy będzie mógł w dowolnej chwili zmienić niespodziewanie kierunek ruchu i wejść lub nawet wbiec na pasy – a co się stanie później, to już problem kierowcy… W konsekwencji, zbliżając się do każdej zebry, prowadzący pojazd powinien wypatrywać poruszających się po chodniku biegaczy, miłośników nordic walking, zakochanych, zawianych, melomanów uzbrojonych w walkmany, discmany lub mp3, posiadaczy komórek w promocji za złotówkę wysyłających w marszu pilny przelew albo SMS-a – i nie zwracających uwagi na takie drobiazgi, jak auto poruszające się z prędkością 80 km/h. A przecież już według obowiązującego prawa prowadzący pojazd ma obowiązek przepuścić pieszego wkraczającego na przejście, jak również zachować szczególną ostrożność w okolicy tegoż przejścia. Eliminacja przepisu nakazującego przechodniowi upewnienie się, czy do przejścia nie zbliża się pojazd, nijak nie przyczyni się do poprawy bezpieczeństwa w tym zakresie, wręcz przeciwnie; skłonić może przechodniów do beztroski i nieodpowiedzialnych zachowań.
Najbardziej niepokojące jest uzasadnienie takiego rozwiązania. Inicjatorzy zmian – wśród nich rzecz jasna parlamentarzyści – z rozbrajającą szczerością podkreślają, że nie tylko piesi, ale również rowerzyści powinni mieć dodatkowe przywileje w ruchu drogowym, rzecz jasna jako „najsłabsi uczestnicy ruchu drogowego”. Jeśli taką opinię wypowiedziałby imć Lejzorek Rojtszwaniec, „krawiec mężczyżniany”, można by tylko skwitować ją wzruszeniem ramionami. Niestety, w ustach demokratycznie wybranego reprezentanta narodu deklaracje wyłączania kogokolwiek spod obowiązujących w społeczeństwie zasad i przerzucania odpowiedzialności za poczynania tychże osób na innych członków społeczeństwa mogą budzić wyłącznie zrozumiale zaniepokojenie. „Ojczyzna to wielki, zbiorowy obowiązek” – napisał przeszło półtora wieku temu Cyprian Kamil Norwid, i naprawdę – trudno znaleźć wystarczające uzasadnienie, dlaczego akurat w dziedzinie ruchu drogowego jakakolwiek grupa miałaby być z tego obowiązku zwolniona. To samo dotyczy i innych dziedzin, w których bez ogródek mówi się, że nowe prawo ma na celu tylko i wyłącznie stworzenie przywilejów dla „słabszej strony”: konsumentów, kredytobiorców, najemców lokali tak komunalnych jak również na rynku komercyjnym. Zapomina się o tym, ze za każdy taki ruch państwo płaci podwójnie, a nierzadko i potrójnie.