Rynek finansowy: Kredyty frankowe – zachowajmy umiar, nawet gdy sprzyja nam szczęście
Krzysztof Pietraszkiewicz
prezes Związku Banków Polskich
W imieniu największych banków zwróciłem się do władz (w grudniu 2005 r.) o wprowadzenie zakazu oferowania kredytów walutowych Nikt nie chciał słuchać – ani strona społeczna, ani rządowa, ani parlamentarna. Przyznać wypada, że frankowa euforia miała pewne racjonalne podstawy: właśnie weszliśmy do Unii, mówiło się o rychłym przyjęciu euro, wiele osób zarabiało za granicą, kurs franka był stabilny, ceny nieruchomości rosły, a i dostępność tych tańszych kredytów była większa. Nic nie zwiastowało późniejszych kłopotów. Optymiści nie chcieli pamiętać o starej zasadzie, że kredyty bierzemy w tej walucie, w której zarabiamy. Kiedy w 2008 r. rozpoczął się światowy kryzys finansowy, nastąpiła szybka zmiana kursów walutowych i rozpoczęła się polityczna i medialna akcja „ratujmy frankowiczów”.
Kilka miesięcy później, w 2009 r., uchwalono ustawę o pomocy dla kredytobiorców kredytów mieszkaniowych znajdujących się w trudnej sytuacji. Skorzystało z niej około 1600 osób. Kiedy kilka lat później, na skutek wybuchu wojny na Ukrainie i braku stabilności na rynkach międzynarodowych kurs franka poszybował do góry, szczególnie po jego uwolnieniu przez Szwajcarski Bank Narodowy (2015 r.), polskie banki, zgodnie z sugestią ZBP, wprowadziły tzw. sześciopak, stabilizując sytuację tej licznej grupy kredytobiorców. Duży zasięg ujemnych stóp procentowych CHF oraz ustabilizowanie (2017 r.) kursu franka na poziomie ok. 3,6 zł przywróciło atrakcyjność kredytów frankowych.
Nadmierne obciążanie banków
Rozważając problem walutowych kredytów mieszkaniowych, trzeba pamiętać, że w Polsce w latach 2007-2017 nastąpił blisko pięćdziesięcioprocentowy wzrost wynagrodzeń, bezrobocie ukształtowało się na historycznie najniższym poziomie, a dodatkowo uruchomiono program wsparcia rodzin „500+”.
Dlaczego o tym piszę? Bo w 2018 r. nie wolno nam popełnić błędów wynikających z nieprzemyślanych, emocjonalnych działań. Obietnice wyborcze składane były w zgoła innych okolicznościach ekonomicznych i społecznych. Dziś spłacalność walutowych kredytów mieszkaniowych jest bardzo dobra i lepsza niż złotowych. Ponadto, dla przykładu – kapitał kredytu frankowego z 2006 r. spłacono już w 33%, podczas gdy kapitał złotowego kredytu z tego samego roku spłacono w 22%.
Czy zatem istnieje szczególna potrzeba podejmowania działań prowadzących do wymuszania konwersji i narażenia na konsekwencje przewidywanego wzrostu stóp procentowych? Czy możemy też sobie pozwolić na dalsze drenowanie polskiego sektora bankowego?
Negatywne konsekwencje nadmiernych obciążeń banków (koszty restrukturyzacji SKOK, dodatkowy podatek bankowy, FWK, nierozsądna obniżka IFee) są widoczne gołym okiem. Stagnacja rozwoju polskiej bankowości, obniżenie tempa kredytowania, spadek rentowności banków i redukowana ich innowacyjność to wyraźne oznaki trudnej sytuacji, w której się znajdujemy, i to w okresie wysokiego wzrostu gospodarczego.
A zatem umiar, umiar i jeszcze raz umiar w nakładaniu kolejnych obciążeń i ograniczeń. Nie ma prawnej ani makroekonomicznej potrzeby szerokiej interwencji w sprawach walutowych kredytów mieszkaniowych. Sumaryczne obciążenia z tytułu kredytów walutowych są mniejsze niż ich odpowiedników w złotych.
Fot. photostudio7380/stock.adobe.com
Budować zasób finansowy
Oczywiście zdajemy sobie sprawę, że zarówno wśród tych, którzy wzięli kredyty frankowe czy złotówkowe są grupy rodzin słabszych ekonomicznie i je trzeba wspierać. To oczywiste.
W Polsce oczekuje się, że tego wsparcia udzielą banki, natomiast w innych krajach zajmuje się tym także strona rządowa. W naszym kraju kosztów wsparcia ponoszonych przez banki rząd nie chce, co dziwi, uznać za koszt uzyskania przychodów. Państwo przecież oczekiwało udzielania przez banki takich kredytów.
Dlatego też, żeby uchronić się od popełnienia błędu, zaproponowaliśmy w Sejmie oparcie decyzji na rzetelnej ocenie sytuacji kredytobiorców, tak by nie zaszkodzić interesom deponentów, podatników i nie naruszać zasady równego traktowania klientów. Należy budować zasób finansowy w postaci nieco uelastycznionego Funduszu Wsparcia.W związku z tym z funduszu restrukturyzacyjnego o charakterze bezterminowym można zrezygnować lub utrzymać go tylko na wzór dawnego FOŚG (funduszu ochrony środków gwarantowanych), który – gdyby nie został wykorzystany – mógłby zostać przeznaczony na odpowiednio rozliczane już i tak wysokie dzisiaj wpłaty do Bankowego Funduszu Gwarancyjnego.
Nie sposób też zaakceptować rozwiązań prowadzących do rażącego uprzywilejowywania niektórych kredytobiorców lub do ubliżania zasadom równej konkurencji na rynku międzybankowym.
Na koniec warto przypomnieć, że kredyty do 500 tys. zł zaciągane na pojedyncze mniejsze mieszkania są spłacane najlepiej. Tylko nieco większe kłopoty z regularnością spłat mają ci kredytobiorcy, którzy obsługują od kilku do kilkunastu kredytów, ale kredyty te mają raczej inny – inwestycyjny charakter. Ponad 70% klientów nie oczekuje żadnych specjalnych działań ze strony władz. W przypadku 70% kredytobiorców miesięczny koszt obsługi kredytu nie przekracza 30% ich miesięcznych dochodów.
Banki pozostają otwarte na potrzeby i wnioski klientów, stąd zdarzają się zmiany kalendarzy spłat, zmiany zabezpieczeń czy nowe kredyty dla osób zmieniających mieszkania.
Tak więc bardziej elastyczne działania, nieco wzmacnianego, Funduszu Wsparcia Kredytobiorców powinny w zupełności równoważyć potrzeby kredytobiorców i ewentualne zagrożenia na rynku walutowych kredytów mieszkaniowych.