Jerzy Hausner: Generacja ostatniej szansy
Czy plan naprawy finansów publicznych sprzed niemal dekady miałby szansę sprawdzić się w obecnych warunkach i co jest największym atutem polskiej gospodarki - o tym z prof. Jerzym Hausnerem, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Grzegorz Brudziński.
Lista największych wyzwań polskiej gospodarki zaczynałaby się według Pana od stanu finansów publicznych?
– Rzeczywiście jest to obecnie problem, i to nie tylko dlatego, że jest to największe zagrożenie w sensie ekonomicznym. Skalę wyzwania, a mówimy tu o konieczności ograniczenia deficytu budżetowego, podnosi fakt, że musimy się z nim zmierzyć w roku wyborczym. Za kilka miesięcy Polacy będą głosować w wyborach parlamentarnych, a jest to poważana bariera polityczna, która ogranicza możliwości reagowania na to wyzwanie.
Drugie miejsce na tej liście rezerwuję dla zjawisk inflacyjnych, które przenikają z otoczenia zewnętrznego, czyli z szeroko rozumianego świata, do polskiej gospodarki. Mamy tu do czynienia zarówno ze wzrostem cen surowców, jak i efektami ubocznymi sytuacji w największych gospodarkach świata. Jednym z paradoksów realizowanych tam programów wychodzenia z kryzysu są napięcia inflacyjne, które przenoszone są następnie do naszego kraju i powodują wzrost różnych komponentów cenowych. Mówiąc w wielkim skrócie, naszym zadaniem jest zatrzymanie rozlewania się inflacji z zagranicy w Polsce. Musimy jednak robić to w taki sposób, mam tu na myśli tempo i skalę zacieśniania polityki pieniężnej, aby nie zatrzymać wzrostu polskiego PKB. Są to dwa odrębne wyzwania, choć skorelowane, za które odpowiadają wszak różne instytucje naszego państwa.
Czy uda się Pana zdaniem ograniczyć deficyt budżetowy do 3 proc. PKB w przyszłym roku?
– Nie będę odkrywczy, jeśli powiem, że szanse na to są bardzo małe. To jest powszechne przekonanie wśród ekspertów. Proszę chociażby zwrócić uwagę na analizy Narodowego Banku Polskiego. Pamiętać jednak należy o dwóch kwestiach. Po pierwsze nie używajmy jednoznacznych sformułowań typu uda się bądź nie, aby z góry nie przesądzać sprawy. Bardziej adekwatne jest sięganie do pojęć czerpanych z teorii prawdopodobieństwa. Posiłkując się tym językiem, powiem, że niewiele argumentów przemawia za spełnieniem tego celu w 2012 r.
Nie jest to jednak najważniejsze i tu przechodzimy do drugiej kwestii. Polska gospodarka nie załamie się w przyszłym roku, jeśli nasz deficyt nie zejdzie do 3 proc. PKB, bo moim zdaniem szanse są na to w 2013 lub dopiero 2014 r. Problem polega na tym, aby w przyszłym roku wyraźnie ograniczyć deficyt budżetowy. Innymi słowy wytyczyć szlak, po którym będziemy faktycznie kroczyć. Bo deficyt na poziomie 3 proc. PKB jest faktycznie bezpieczny, a my jesteśmy obecnie w strefie wysokiego zagrożenia, którą stopniowo w kolejnych zdecydowanych krokach powinniśmy opuścić.
I jeszcze jedna rzecz. Obowiązkiem każdego poważnego komentatora jest przyjmować jako punkt wyjścia deklaracje czy dokumenty rządowe. Nie można jednak zamykać oczu na fakt, że prezentowane tam stanowisko pozostaje nadal w sferze planów czy zamierzeń. Dopóki zamierzenia nie przełożą się na wymierne czyny, to język nawiązujący do prawdopodobieństwa jest wskazany.
A co jest takim krokiem według Pana?
– Jak wspomniałem wcześniej, nie jestem radykałem, jeśli mówimy o okresie, w którym mamy zejść do poziomu 3 proc. PKB. Dla mnie liczy się co innego: postęp, korzystna zmiana, wyraźne obniżenie deficytu. Z tym idzie w parze styl, w jakim ten cel osiągamy. Proszę pamiętać, że nasz deficyt budżetowy ma charakter strukturalny. Tu naprawdę nie chodzi o to, aby osiągnąć ten cel na chwilę, tylko aby rozwiązać problem strukturalnego narastania deficytu. Podkreślam – to są dwie odrębne kwestie. Ograniczyć deficyt możemy względnie szybko.
Jadąc na czerwcowe posiedzenie Rady Polityki Pieniężnej, słyszałem w radiu informacje, że ceny energii elektrycznej dla gospodarstw domowych są w Polsce najwyższe, po Węgrzech, w całej Unii Europejskiej. Nie powinniśmy być jednak tym zaskoczeni, gdy przyzwalamy, aby jedna państwowa firma energetyczna przejmowała drugą. Oczywiście minister finansów może liczyć na zastrzyk do budżetu środków z pozornej prywatyzacji, ale za to producenci energii elektrycznej koszty tych zmian własnościowych będą się starali przerzucić na barki konsumentów. Tu nie chodzi o to, aby równowagę przywrócić na chwilę, po czym sytuacja wraca do punktu wyjścia, gdyż państwo ponownie generuje deficyt. Rzeczywiste rozwiązanie problemu tkwi w tym, aby długofalowe zobowiązania państwa dostosować do jego możliwości finansowych.
Problem równie stary jak polska droga do gospodarki rynkowej.
– Dokładnie. Nie uciekniemy od tego. To trwała cecha naszej gospodarki, której korzenie sięgają wczesnego okresu transformacji. Objawy także nie kazały na siebie długo czekać, bo na światło dzienne wyszły już w połowie lat 90. Od tego czasu tego strukturalnego problemu nie potrafimy rozwiązać w sposób strukturalnie trwały.
Oczywiście ten problem istnieje cały czas, choć w różnym stopniu jest on dotkliwy. Jeśli jesteśmy w okresie dobrej koniunktury gospodarczej, mamy wysoki wzrost gospodarczy, czyli zwiększony strumień dochodów budżetowych z podatków, to deficyt się kurczy. Niestety, w gospodarce rynkowej mamy też i okresy spowolnienia, wtedy do budżetu płyną mniejsze dochody, a w wyniku tego gwałtownie puchnie deficyt i wraz z nim także dług publiczny.
Nasz problem polega na tym, że zobowiązania naszego państwa z rożnych powodów są absolutnie niemożliwe do sfinansowania, zwłaszcza w okresie, gdy pogarsza się koniunktura gospodarcza. Jeśli cofniemy się wstecz, to zobaczymy, że po każdym okresie spowolnienia dynamiki PKB mamy coraz wyższy poziom długu publicznego. Zadyszka gospodarki w poprzedniej dekadzie wydźwignęła dług publiczny do poziomu 45 proc. PKB. Teraz mówimy o długu rzędu 55 proc. i być może się nawet zatrzymamy na jakiś czas w tym miejscu. Pamiętajmy jednak, że wcześniej czy później znów nadejdą chude czasy i ta „bariera” pęknie, a wówczas gra będzie się toczyła na poziomie 65 proc. PKB. Jeśli nie znajdziemy i nie wprowadzimy w życie strukturalnego rozwiązania, to na krańcu tej drogi będziemy mieli takie problemy, z jakimi dziś boryka się Grecja.
Plan Hausnera po raz drugi?
– Tamten plan naprawy finansów publicznych był w istocie planem ograniczenia i racjonalizacji wydatków publicznych, czyli ograniczenia zobowiązań państwa. Chodziło o ograniczenie wydatków sztywnych i trwałych, a nie doraźnych. Po drugie, oszczędności i racjonalizacji szukałem w trzech obszarach. W transferach socjalnych, w szeroko rozumianych wydatkach na armię oraz w wydatkach administracyjnych. Z uwagi na skalę największe znaczenie miały posunięcia w sferze socjalnej.
Kolejna rzecz, która zasługuje na podkreślenie. Filozofia, którą się kierowałem, nie sprowadzała się tylko do cięć. Równie ważne, a może nawet ważniejsze, było przesuwanie części wydatków z celów bieżących, konsumpcyjnych, na wydatki o charakterze rozwojowym, długofalowym. Gdy z dzisiejszej perspektywy patrzę na ten program, to wydaje mi się, że niewiele się zmieniło i nadal jest aktualny, jeśli chodzi o logikę czy o większą część zapisanych w nim propozycji. Niektóre z nich zostały zrealizowane w okresie, gdy sam byłem członkiem rządu. Niestety później zostały zmienione przez moich następców, na przykład zasady waloryzacji emerytur i rent, które w efekcie prowadziły do niepotrzebnego wzrostu wydatków publicznych. Inne pozostały, a jeszcze inne zrealizował obecny rząd, jak w przypadku częściowego rozwiązania emerytur pomostowych. Jednak zabrakło takiej determinacji w przypadku emerytur służb mundurowych czy górniczych.
Jedyną rzeczą, która różni obecne wyzwania od tych, z którymi ja miałem do czynienia jako wicepremier i minister to ich skala. Obecne problemy są większe, a to oznacza, że mój program w obecnych realiach musiałby sięgać znacznie głębiej…
Cały wywiad w nr 7-8/2011 „Miesięcznika Finansowego BANK”