Przymus czy obowiązek?

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Wilk morski wszech czasów - brytyjski admirał Horatio Nelson - jak każdy dowódca floty w tamtych latach miał poważne problemy ze szkorbutem, gnębiącym jego marynarzy. Zmuszanie matrosów do jedzenia kiszonej kapusty czy czosnku na niewiele się zdawało - i wówczas to genialny admirał miał posunąć się do iście szatańskiego podstępu. Ogłosił mianowicie rozkaz, w myśl którego admirałowie, kapitanowie i wyżsi oficerowie mieli, pod groźbą kary, spożywać codziennie odpowiednie ilości pożytecznych warzyw. Zwykli marynarze zaś - pozbawieni zostali prawa do tychże wątpliwych frykasów. Jak można się spodziewać, ludzka przekora i tym razem wygrała: byle szczur pokładowy, który dotychczas kręcił nosem nad główką cebuli, począł nagle wyrywać kamratom z rąk ów owoc pożądania, dozwolony odtąd jedynie dla utytułowanych wybrańców.

Historia ta doskonale pokazuje, na ile w zarządzaniu społecznościami ludzkimi mogą zdać się niezrozumiałe dla większości i w konsekwencji nieakceptowane nakazy i zakazy. Można zaryzykować tezę, iż w działalności prawotwórczej – niezależnie od szczebla – po absolutny zakaz i nakaz sięgać należy jedynie w sytuacjach, kiedy żaden inny instrument nie jest w stanie powstrzymać poważnego zagrożenia. Nikt przy zdrowych zmysłach nie dziwi się, że wszelka działalność związana z materiałami rozszczepialnymi objęta jest wyjątkowo wnikliwym nadzorem ze strony powołanych tylko i wyłącznie do tego celu państwowych agend. Trudno jakimkolwiek racjonalnym argumentem obalić słuszność zakazu prowadzenia pojazdów po pijanemu czy podejmowania w analogicznym stanie obowiązków służbowych, nawet, jeśli nie wiążą się one z operacją na otwartym sercu. Niezależnie od żenujących statystyk, podawanych po każdym weekendzie przez Biuro Prasowe Policji – potępienie dla pijaków za kółkiem jest rzeczą powszechną, podobnie zresztą jak żądanie surowego karania tych, dla których świat nic nie zmienił się od czasów Szwoleżerów Gwardii i tradycyjnego „strzemiennego”.

Niestety – prostota instrumentu, jakim jest zakaz administracyjny oraz jego restrykcyjna wymowa sprawiają, że włodarze różnych szczebli nierzadko sięgają po to narzędzie również w sytuacjach, kiedy cel – z nieporównanie lepszym skutkiem – osiągnąć można przy użyciu całkiem innych środków. Koronnym przykładem z ostatnich miesięcy może być poselska inicjatywa, ograniczająca wjazd samochodów do stref miasta szczególnie zagrożonych smogiem. Pomysł kapitalny – niestety, jak to najczęściej bywa, nie da się powiedzieć tego samego o realizacji. Propozycja posłów przewiduje bowiem, by do określonych stref miasta – o ich wytyczeniu zadecyduje samorząd – całkowicie zakazać wjazdu samochodom niespełniającym określonych norm czystości spalin. Co więcej, ci sami samorządowcy zostali de facto pozbawieni prawa do stworzenia jakiegokolwiek wyjątku, dla którego w określonym miejscu i czasie posiadaczy starszych aut jednak można by wpuścić – bo to, że zezwolono na wjazd służbom porządkowym i ratowniczym oraz mieszkańcom strefy wydaje się być chyba czymś oczywistym.

Nie trzeba było być prorokiem, by przewidzieć treść komentarzy, jakie pojawiły się w Internecie nazajutrz po opublikowaniu poselskich postulatów. Dyskryminacja obywateli, intensyfikacja podziału na biednych i bogatych, udostępnienie centrów miast tylko dla zamożnych w ich wypasionych SUV-ach – to tylko najłagodniejsze z przewijających się w wirtualnej debacie tez. I – pomimo szczerego poparcia dla walki ze smogiem – trudno nie przyznać racji tym, według których nowy instrument już na etapie wstępnego projektu jest głęboko dysfunkcyjny. Przyczyną smogu nie jest wszakże pojedynczy, choćby najbardziej kopcący diesel rodem z epoki „zimnej wojny”, tylko nagromadzenie olbrzymiej liczby takich pojazdów na zamkniętym obszarze śródmieścia. A skoro tak – to należałoby raczej pomyśleć o takich instrumentach, które – będąc barierą dla nadmiernego wjazdu aut do centrum – pozbawione byłyby zarazem cech segregacji, kojarzącej się nie tylko Polakom w sposób najgorszy z możliwych. Takim salomonowym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie – w miejsce absolutnego zakazu – słonych opłat za wjazd do chronionych stref, tym wyższych, im więcej szkodliwych substancji emituje dany silnik. Trudno przypuszczać, by ktokolwiek – w szczególności zaś posiadacz leciwego Escorta czy Astry wartej 1200 złotych – był skłonny codziennie kupować bilet wart 100 złotych, tylko po to, by jego archaiczne „cacko” mogło stanąć bezpośrednio pod miejscem pracy – i generować kolejne koszty, tym razem z tytułu płatnego parkowania. Z drugiej wszakże strony, jeśli sędziwy warszawiak zechciałby któregoś dnia zajechać z fasonem – jak za dawnych, dobrych lat – swą Favoritką pod Pałac Kultury, wówczas papierek z podobizną Władysława Jagiełły stawałby się dlań przepustką do wielkiego świata. Kondycji zdrowotnej mieszkańców centrum takowa okazjonalna wizyta by nie nadszarpnęła – a nietrudno policzyć, że za 100 złotych można kupić kilka sadzonek drzew, które w walce ze smogiem sprawdzają się lepiej niż najbardziej zaawansowane ludzkie wynalazki…

Prymatem administracyjnego nakazu nad zdrowym rozsądkiem są również zasady ochrony budynków sądowych – do których zaliczają się również siedziby i ekspozytury terenowe Krajowego Rejestru Sądowego. Pomimo faktu, że w sądach rejestrowych tak naprawdę nie są podejmowane kontrowersyjne rozstrzygnięcia, a wizyta w biurze podawczym tego sądu sprowadza się li tylko do złożenia wymaganych prawem dokumentów – zasady przestąpienia progu KRS są analogiczne jak w przypadku gmachu sądowego, w którym odbywa się właśnie proces groźnych kiboli. Prześwietlanie bagażu, bramki wykrywające metal, w konsekwencji pocieszne czochranie się po kieszeniach wszystkich, którzy pragną wejść na teren tej twierdzy – takie obrazki, jako żywo przypominające stadne zachowania szympansów opisane przez antropolożkę Jane Goodall, stanowią codzienność w każdym chyba polskim sądzie rejestrowym. I jak w tym momencie przekonać przeciętnego przedstawiciela „Polski przedsiębiorczej” w skali mikro, że Rzeczpospolita Polska jest państwem przyjaźnie nastawionym do biznesu?

Ów zbiorowy rytuał iskania byłby w pełni zrozumiały, gdyby chodziło o odprawę na lotnisku czy audiencję u ministra – jednak w przypadku KRS wydaje się być tyleż żenujący, co absurdalny. Nie trzeba antyterrorysty z wieloletnim doświadczeniem by zdać sobie sprawę, że taka dla przykładu Al-Kaida nie miałaby dosłownie żadnego interesu w ataku na położoną na uboczu ekspozyturę sądu rejestrowego. Jeśli zaś chodzi o zdesperowanego przedsiębiorcę – z pewnością ostatnim urzędem, z którym przedstawiciel biznesu mógłby mieć na pieńku, jest właśnie KRS. Niestety – ktoś w miejsce logiki zastosował regulamin, w miejsce racjonalnego wykorzystania środków (wszak każda taka bramka kosztuje i to niemało!) – sztywne procedury, w miejsce elastyczności – sztampę. Póki te relacje nie zostaną odwrócone, póki miejsca niezrozumiałego przymusu nie zajmie oczywisty dla wszystkich zdrowych na umyśle obywateli obowiązek – dopóty szacunek dla prawa w kraju nad Wisłą rosnąć nie będzie. Innej drogi nie ma – jeśli oczywiście chcemy, by pojęcie „demokratyczne państwo prawne” stanowiło definicję naszej Ojczyzny…