Przemija uroda…
Dobiegające właśnie końca, tegoroczne lato upłynęło w stolicy pod znakiem... wykopków. Barczyści robotnicy, uzbrojeni w łopaty i minikoparki, za cel wzięli czerwone wiaty na przystankach autobusowych i tramwajowych. W miejsce charakterystycznych, obłych sylwetek warszawskich przystanków pojawiły się nowe, w których przejrzystość szklanych tafli równoważą cienkie wstawki z polerowanej stali nierdzewnej. Co poniektórzy twierdzą zresztą, że "to już było" - wskazując na, spotykane jeszcze tu i ówdzie, wiaty przystankowe pamietające jeszcze czasy późnego Gierka...
Dla księgowego sprawa jest oczywista. „Środek trwały uległ zużyciu w stopniu uniemożliwiającym jego dalszą eksploatację. W związku z brakiem celowości dalszego używania podjęto decyzję o jego likwidacji” – taką odpowiedź uzyskalibyśmy zapewne w odpowiednim wydziale do spraw rachunkowości miejskiej spółki. A jednak odejście czerwonych przystanków nie sposób skwitować tylko prostym druczkiem, określanym w rachunkowości jako „LT”. Pojawienie się na warszawskich ulicach nowego kroju wiat nastąpiło niemal równolegle z rozpoczęciem procesu transformacji ustrojowej nad Wisłą i Odrą. Dziś, kiedy już 26 lat możemy cieszyć się życiem bez cenzury, kartek na mięso i pustych półek w sklepach, wprost trudno uwierzyć, z jakim aplauzem spotykał się w Polsce A.D. 1990-1992 każdy „powiew Zachodu”. Bary McDonalda i nieśmiało wchodzące na polski grunt supermarkety wydawały się zjawiskiem zupełnie z innego świata aniżeli – ulokowane niekiedy po sąsiedzku – „samy” i bary mleczne. Pojawiały się wieżowce, słowo „biznes” święciło triumfy, odmieniane przez wszystkim możliwe przypadki nawet przez tych „biznesmenów” których jedynym środkiem trwałym był stary, rozlekotany Żuk i łózko polowe. Jednym z takich wyznaczników „nowoczesności” stały się właśnie czerwone, pękate przystanki, które jak grzyby po deszczu wyrosły na warszawskich ulicach i placach. W porównaniu z poprzednimi konstrukcjami wyróżniały się nie tylko znacznie większą estetyką, ale i… podwyższoną trwałością.
W tamtych latach, kiedy to ulubioną rozrywką młodego pokolenia stało się obracanie w perzynę niemal wszystkiego, co wpadło w ręce – ze szczególnym wskazaniem na małą architekturę właśnie – walor ten miał znaczenie pierwszoplanowe. Wiaty spełniły pokładanie w nich nadzieje; przeczekały „okres burzy i naporu” młodych wandali, służąc warszawiakom przez kolejne lata. Swego czasu na niektórych przystankach próbowano nawet zainstalować ogrzewanie na zimowe dni. W innych z kolei wiatach montowano głośniczki, mające za cel – wielce dyskusyjne skądinąd – umilanie oczekiwania na autobus jazgoczącą muzyką. Aż się ciśnie na usta fragment z kultowego niegdyś „Kajka i Kokosza”, który pod przykrywką komiksu dla najmłodszych bezwzględnie ośmieszał rzeczywistość schyłkowego PRL:
– Za dodatkową opłatą nasz okrętowy trubadur umili państwu rejs śpiewając piosenki – obwieścił marynarz wchodzącym przez trap pasażerom. Kilka godzin później, kiedy już wszyscy mieli dość produkowania się żałosnego zapiewajły, ten sam marynarz wystąpił z zaskakującą propozycją:
– Za dodatkową opłatą nasz okrętowy trubadur umili państwu rejs nie śpiewając piosenek…
Zniknięcie czerwonych przystanków z warszawskich ulic to zarazem swoiste signum temporis – jakże celnie wpasowujące się w niedawne obchody ćwierćwiecza demokracji i kapitalizmu nad Wisłą. Ponad dwa lata temu zniknął z panoramy stolicy hotel „Fryderyk Chopin”, u zbiegu Grzybowskiej i Jana Pawła II, nieco wcześniej wyburzono gmachy centrum handlowego i hotelu vis-a-vis Dworca Centralnego – w miejscu których pojawił się „Żagiel”, wieżowiec projektu Daniela Libeskinda. To tylko przykłady coraz większej liczby znikających z mapy – nie tylko zresztą Warszawy – obiektów, które nie pamiętają czasów Polski Ludowej. W tym sezonie dołączyły do tego grona warszawskie wiaty przystankowe. O budkach telefonicznych dziś, w epoce komórek za 40 złotych i abonamentów już od 19 złotych bez ograniczeń, wszyscy chyba dawno zapomnieli…
To chyba najbardziej wymowny znak zakończenia pewnego procesu – jakim była dla Polski i całego bloku wschodniego transformacja ustrojowa. Oczywiście, w pewnych dziedzinach wciąż musimy nadrabiać zaległości w stosunku do najbogatszych krajów Wspólnoty – wywodzące się zresztą nie tylko z PRL, ale i daleko wcześniejszych lat niewoli zaborowej. Oczywiście, przynależność do grupy emerging markets trudno uznać za szczyt aspiracji polskiego społeczeństwa. Niemniej jeśli porównamy rok, dajmy na to, 1992 – kiedy to czerwone przystanki na ulicach Warszawy stały się widokiem codziennym – z czasami współczesnymi, zobaczymy ewidentną różnicę. Ta zmiana jest zarazem wyzwaniem dla każdego – tych na szczytach władzy rzecz jasna, ale nade wszystko zwykłych, szarych Kowalskich, Nowaków, Zielińskich i setek innych nazwisk, których nie pomnę. Czas zakończyć, nieprzystające do dzisiejszego miejsca Polski na mapie Europy, waśnie, spory i wzajemne obwinianie się, kto, czego i kiedy nie zrobił w ostatnich 25 latach, kto, co i kiedy zepsuł, komu i z jakich przyczyn zawdzięczamy to, że nie jest istotnie lepiej (chociaż wcale nie wiemy, czy „lepiej” w ogóle było możliwe…) Jeżeli będziemy wiecznie reprezentować mentalność taksówkarza z serialu „Zmiennicy” – który na pytanie o rozkopane i dziurawe ulice Warszawy w roku 1987 odpowiadał bez wahania: Widzi Pan, wojna była! – to w końcu nawet najwięksi optymiści w krajach nam sąsiednich i bardziej odległych zwątpią w potencjał naszego kraju.
„Przemija uroda w nas” – śpiewał przed laty, jeszcze w poprzedniej epoce, niezrównany Seweryn Krajewski. Przyznając rację wielkiemu pieśniarzowi warto pamiętać, że na naszej starej Ziemi przemijanie łączy się z narodzinami nowego, a po każdej zimie łąki, pola i lasy rozkwitają na nowo. Na ten proces – również w życiu społecznym – trzeba jednak być otwartym. Jeżeli o tym zapomnimy, mentalnie wciąż tkwiąc jedną nogą w przeszłości, wówczas faktycznie – uroda w nas przeminie bezpowrotnie. Zostanie to, co zwykle w takich wypadkach – stary, gderliwy i niereformowalny tetryk, postrach młodych i pośmiewisko starszych mieszkańców osiedla. Czy taki PR, taki wizerunek Polaka, będzie nas faktycznie satysfakcjonować?