Porządek rzeczy
Dzisiaj mija tydzień od naszego tu pobytu. Tu, znaczy na Kurucowym Wierchu w Bukowinie Tatrzańskiej. Dla mnie to po latach nieobecności pobyt tyleż sentymentalny, co odmienny od poprzednich.
Wczorajsza liturgia mszy świętej, w niezmiennie jasnym i przestronnym tutejszym kościele z figurą Chrystusa dłuta Franciszka Ciężalnika i witrażami przedstawiającymi Świętego Jana Pawła II na tle ukochanych Tatr, z towarzyszeniem, jak przed laty, młodzieży oazowej, przywróciła mi wiarę w człowieka. Solenność i prostota modlitewnych gestów, naturalnie modulowane w kanon zaśpiewy, wreszcie odczytane przez kapłana wezwanie do pomocy niedawnym pogorzelcom, po raz kolejny dowiodły, że w tym pięknym, surowym i wymagającym świecie nie ma miejsca na miałkość, relatywizm, czy bylejakość.
Kościół, jak zawsze wypełniony po brzegi, choć przybywa miejsc wolnych, że wymienię tylko Gustawa Holoubka, Stanisława Mikulskiego i naszą wieloletnią gospodynię Wiktorię Stasik. Poza tym jest prawie jak przed laty. Widok z balkonu przemiłych gospodarzy – Józi i Janka Sieczków dokładnie taki sam. Wyostrzone w porannym słońcu zarysy górskich szczytów od Hawrania przez masyw Gerlacha, Kończystą i Rysy, Mięguszowieckie i Wołoszyn aż po Kasprowy Wierch zapierają dech w piersi majestatycznym pięknem, a pracowita krzątanina naszych Gazdów od bladego świtu po gęsty zmrok i granat nocą wygwieżdżonego nieba, przypominają, że Stwórca powołał nas w pierwszym rzędzie do pracy.
Wiele w Bukowinie i wokół niej zmieniło się. Miejsce, które na dwa prawie tygodnie stało się naszym domem, jest nie tylko funkcjonalne i przestronne – na miarę dzisiejszych standardów, ale przyjazne i urokliwe, niczym stare drewniane domy wznoszone tu od pokoleń.
Starsza córka gospodarzy towarzyszka dziecięcych zabaw jednej z moich córek, dziś jest matką dwóch uroczych dziewczynek, a jej młodsza siostra, którą pamiętam jako kwilące w wózku niemowlę z dumą prezentuje tradycyjną góralską spódnicę, w pełni świadoma swojej urody, z którą zresztą siostra skutecznie konkuruje.
Towarzysze moich młodzieńczych figli na Wierchu, w sławnym kwaśnicą i nie tylko Janosiku, czy Domu Ludowym, witają się z dostojeństwem właściwym dla statecznego wieku, obecnej kondycji społecznej oraz pozycji mężów, ojców i dziadków, a przecież rozmawiamy tak, jakby tych prawie dwudziestu lat przerwy nie było. Prawie czyni jednak w tym przypadku różnicę. Kiedy z wysłużonym plecakiem, pamiętającym pierwszy tu pobyt w roku 1975 udałem się do wsi tradycyjną ścieżką do i od Potoku Odewsiańskiego, tylekroć wydeptywany szlak przebyłem w czasie dwakroć dłuższym. I to być może najważniejsza konstatacja minionych dni.