Pomnik potrzebny od zaraz
Powiewy zimna w upalne z zasady, sierpniowe dni z całą bezwzględnością przypomniały, że ku końcowi zbliża się nie tylko lato. Za cztery miesiące pożegnamy bezpowrotnie rok jubileuszu jednego z największych zwycięstw w historii Polski. Warto już zawczasu zrobić rachunek sumienia - i przypomnieć, iż nie wszyscy uczestnicy tamtych wiekopomnych wydarzeń uhonorowani zostali w sposób adekwatny do poniesionych zasług.
Niestety, w całym ferworze honorowania polityków z lewa i prawa, przywoływania pamięci „wielkich nieobecnych” i sprzymierzeńców Polaków z całego świata, bez których przewrót zapewne nie miałby szans, zapomniano całkowicie o tych, którzy już od pierwszego dnia po wyborach próbowali budować nową Rzeczpospolitą – w dziedzinie, na której najlepiej się znali. Ludzi, którzy ustawę sporządzoną przez ministra Mieczysława Wilczka uznali za podstawę swej działalności, a słowa ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsy aby „brać spraw w swoje ręce” potraktowali z najwyższą powagą – jak przystało na deklarację ze strony głowy państwa. Uliczni handlarze – bo o nich oczywiście chodzi – zostali pominięci, jakby ten olbrzymi, społeczny zryw nic nie wniósł do transformacji ustrojowej naszego kraju – lub co gorsza stanowił zjawisko, którego Polacy muszą się wstydzić.
Było dokładnie odwrotnie. Truizmem byłoby przypominać, że to właśnie gospodarka Polski Ludowej była tą dziedziną, która w największym stopniu odstawała od systemów ekonomicznych ówczesnych cywilizowanych krajów. Niewydolny handel detaliczny, wieloletnie plany gospodarcze, nie uwzględniające chociażby dynamicznego postępu technicznego (dość przypomnieć, że jeszcze w roku 1989 Zakłady Radiowe Kasprzaka produkowały w najlepsze… magnetofony szpulowe) i gnębiona przez urzędników „prywatna inicjatywa” – oto codzienność polskiej gospodarki lat 70-tych czy 80-tych. Zmiany zapoczątkował dopiero w roku 1988 gabinet Mieczysława Rakowskiego – a rok później zasiew ten przyniósł plon stokrotny. Plac Defilad, Ściana Wschodnia, Stadion Dziesięciolecia – to tylko największe z miejsc, gdzie w stolicy wolnej już Polski kreowała się nowa jakość w gospodarce. Polowe łóżko, składany stolik do gry w szachy i marzenie każdego handlarza – składana budka zwana „szczęką” były przedszkolem biznesu dla niejednego z dzisiejszych przedsiębiorców.
Takie miejsca były wówczas w każdym mieście w Polsce. Nawet niewielkie gminne mieściny przeszły swoją „transformację ustrojową”: na cotygodniowych obok konnych wozów i poczciwych żuków wyładowanych płodami rolnymi pojawił się gwarny, kolorowy tłum międzynarodowej proweniencji, oferujący produkty niemal z całego świata – a na pewno z całego Związku Radzieckiego, który w ślad za nami wkroczył w epokę transformacji. Niedawni „okupanci” i „okupowani” nagle znaleźli wspólny język – kiedy trzeba było kupić czy to banalne kombinerki czy też lornetkę, każdy jak w dym walił „do Ruska”. Kto wie – może to właśnie anonimowy Borys, sprzedający „na koronie” Stadionu Dziesięciolecia komandirskije cziasy lub Zenita ze światłomierzem w obiektywie przyczynił się do tego, że w Polsce nie zwyciężyła chęć odwetu na niedawnych „wielkich braciach”? Uliczny handel stał się również największym w dziejach Polski przedsięwzięciem o charakterze trendsettingowym; takie marki jak obowiązkowe w każdej szkole dżinsy Pyramid, zegarki z 16 melodyjkami Montana czy dwukasetowy, tajwański radiomagnetofon International rozpoznawalnością biły na głowę renomowane marki – choć za ich promocją nie stały miliony dolarów, przeznaczone na promocję i PR.
Tak było – do czasu, kiedy Polacy zaczęli się wstydzić żywiołowego polskiego biznesu w rozmiarze XXS. Powiedzmy szczerze – uliczni handlarze nierzadko bywali nie do zniesienia. Szczęki i stragany zajmowały centra miast, tworząc krajobrazy bynajmniej nie spotykane pod tą szerokością geograficzną. Przy wszystkich swoich wadach, „biznesmeni” spod znaku łóżka polowego mieli jedną, nieocenioną we współczesnej gospodarce zaletę: całkowity brak roszczeń finansowych wobec Skarbu Państwa. Kiedy zwalniani z pracy górnicy przepuszczali sowite odprawy w salonach samochodowych, po czym występowali z kolejnymi roszczeniami wobec rządu – najmniejsi spośród przedsiębiorców mogli jedynie pomarzyć o takim kapitale, a jednak nie stawiali władzom żadnych żądań, ciesząc się z tej odrobiny wolnego rynku jaką zdołali zająć. A jednak to nie roszczeniowo nastawieni górnicy czy stawiający kolejne, nierealne żądana związkowcy byli pierwszą grupą społeczną w historii III RP, wobec której zdecydowano się na rozwiązanie siłowe. „Dnia 2 marca 1991 roku w podstępny sposób Burmistrz Gminy Warszawa-Śródmieście uśmiercił najmłodsze dziecko polskiej demokracji – handel uliczny” – oznajmiały ogłoszenia, rozlepione w Warszawie przez samych handlarzy. Kupców nie poparły ani organizacje pozarządowe, ani media – choć te same środowiska kilka lat później były pełne zrozumienia dla kuriozalnej akcji protestacyjnej… kloszardów, domagających się prawa do stałego pobytu na Dworcu Centralnym.
Gdyby marcowa akcja policji na Ścianie Wschodniej była tylko jednostkowym wydarzeniem, mającym za cel troskę o estetykę miasta – można by tylko przyklasnąć. Niestety, w tym samym czasie de facto skończyły się dobrodziejstwa płynące z ustawy Wilczka. Koncesje, licencje, certyfikaty, liczne inspekcje o bardzo szerokich uprawnieniach, paraliżujące działalność firm kontrole – to autorski wkład kolejnych ekip rządzących w gospodarczą wolność nad Wisłą. W tym samym czasie każda próba likwidacji rozdętych poza granice zdrowego rozsądku przywilejów pracowniczych spotykała się ze zdecydowanym sprzeciwem. Przedsiębiorców – tych najmniejszych i tych największych – nie bronił nikt, wręcz przeciwnie. Pojęcia takie jak „afera”, „mafia”, „hochsztapler”, „wyzysk” i wiele innych stały się legitymizacją poglądów tych wszystkich, którzy – nie potrafiąc bądź nie chcąc odnaleźć się w nowej sytuacji gospodarczej – najbardziej pragnęliby aby zmiany objęły cały kraj, z wyjątkiem ich etatów.
Obchody 25-lecia wolności to najlepszy moment, by zmienić postrzeganie przedsiębiorczości nad Wisłą. Czas, by stereotypy sprowadzające zło całego świata do podstępnych knowań przemysłowców, bankierów i innych przedstawicieli biznesu stały się równie wstydliwe jak rasizm lub seksizm. Czas najwyższy, by każdy zrozumiał, że etat – parafrazując słowa Jana Pawła II o wolności – „nie jest dany raz na zawsze”, i w związku z tym każdy powinien mieć w plecaku wizję samozatrudnienia na wypadek bezrobocia. Czas wreszcie, by do wszystkich obywateli w wieku produkcyjnym dotarło, ze za wcześniejsze emerytury, „trzynastki”, „czternastki” i „gruszowe” płacą wszyscy obywatele – a przedsiębiorcy w szczególności. Symbolem tych przemian mógłby stać się pomnik polskiej przedsiębiorczości. Spiżowa „szczęka” na Placu Defilad nie zajęłaby zbyt wiele miejsca w centralnym punkcie Warszawy – a dla kolejnych pokoleń Polaków stanowiłaby memento, że o wolna gospodarkę walczyć należy z nie mniejszym zaangażowaniem aniżeli o wartości.