Pieniądze w ruchu lepsze niż podatek
Tylko kilkanaście miesięcy przetrwała we Francji stawka 75 proc. w podatku dochodowym dla dochodów osób fizycznych powyżej progu miliona euro rocznie. Thomas Piketty sławny z książki, którą cytowały tłumy, a prawie nikt nie przeczytał, chciał, żeby dosolić krajanom-żabojadom nawet 80 proc.
Punkt nasycenia stopy podatkowej
Jednak gdy prezydent Hollande wycofał się rakiem i obniżył tę drakońską stawkę do 45 proc., popiołem Piketty się nie posypał, choć powody są i były.
Najwięcej hałasu było, gdy aktor Gerard Depardieu udał się z powodu 75 proc. na „wygnanie” do Moskwy i przyjął od Putina rosyjski paszport. Gorzej, że spadły dochody, a już zwłaszcza prestiż państwa postawionego przed natężonym omijaniem podatków w celu ucieczki przed łupiestwem.
Wprawdzie po pół wieku od ogłoszenia teorii Arthura Laffera przybyło wielu „antylafferzystów”, to stopa podatkowa ma jednak swój punt nasycenia.
Badacze z USA ocenili („Taxing Top Earners: A Human Perspective”), że dochody podatkowe zaczynają spadać, gdy stopa podatku przekroczy 52 proc. Dwaj inni, też z Ameryki, („The Laffer curve revisited”) doszli do wniosku, że w Europie granica ta leży gdzieś pomiędzy 50 a 65 procent.
Co zamiast wysokich podatków?
Francuski superpodatek przyniósł w 2013 r. zaledwie 260 milionów, a rok później już tylko 160 milionów euro.
Po to żeby uświadomić sobie, jak maleńkie to kwoty, wystarczy wiedzieć, że deficyt budżetowy państwa przekraczał wówczas 80 miliardów.
Eric Pichet ze szkoły biznesowej w Bordeaux oszacował natomiast, że poprzednik superpodatku obowiązujący w pierwszej dekadzie obecnego stulecia, a znany jako solidarnościowy podatek majątkowy (Impôt de Solidarité sur la Fortune) przynosił maksymalnie 3,6 mld euro w skali roku, ale powodował prawdopodobnie obniżanie tempa wzrostu PKB o 0,2 proc. rocznie, co oznaczało roczny ubytek produktu za 3,5 mld euro. Gra w surowy podatek nie była zatem warta świeczki.
Czy zatem pobieranie wyższych danin od ludzi tak zamożnych, że aż wstręt to mrzonka?
Jest ktoś, kto ma pomysł i wie, że z dawania jest radość, z odbierania – złość. Tym kimś jest młody muzułmanin po Oxfordzie z dużą, czarną brodą, a nie znowu jakiś przemądrzały Jankes. Ibrahim Khan jest przewodnikiem przedsiębiorców, czyli tzw. aniołem biznesu i współtwórcą IslamicFinanceGuru – organizacji, która każdego miesiąca pomaga 40 tysiącom muzułmanów w ich decyzjach finansowych.
Uważa, że wstępnym warunkiem powodzenia sprytnego podatku od bogactwa jest akceptacja ze strony podatników. Co z musu, nie ma bowiem dużych szans.
Inwestycje lepsze niż podatki
Jak otrzymać taką zgodę? Pokazując, że już starożytni Grecy…, jak również używając logicznej perswazji, ale także liczydła. Ibrahim Khan odwołuje się najpierw do helleńskiej eisfory, czyli liturgii w pierwotnym znaczeniu tego słowa.
Pisałem swego czasu, że: „Gdy miasto-państwo uznało, że istnieje konieczność wybudowania nowego mostu lub urządzenia jakiejś fety odwoływano się do czołówki mieszkańców, oczekując że dostarczą tego co potrzeba. Nie wyciągano od nich środków za pomocą podatków ani konfiskaty mienia. Ludzie bogaci wnosili swoje udziały pieniężne do przedsięwzięcia najzupełniej dobrowolnie, a ich wkład nosił nazwę liturgii, czyli działania na rzecz ludu”.
I dalej: „Liturgia nie była przywilejem zastrzeżonym dla bogaczy. Kto nie miał nic, ten służył miastu w potrzebie siłą rąk. Posiadanie majątku wiązało się zatem bardziej z obowiązkami niż z prawami, a przestrzeganie tej zależności uwalniało obywateli od konieczności powoływania kosztownej, marnotrawnej i niewydolnej zazwyczaj biurokracji państwowej.”
Z oczywistych powodów kalendarzowych młodszy rodowód ma islamska jałmużna – zakat, czyli „to co oczyszcza”. Z założenia jest dobrowolny, ale w niektórych państwach muzułmańskich zakat to obowiązkowy podatek wysokości 2,5 proc. posiadanego majątku. Wpływy z niego są, a przynajmniej powinny być, rozprowadzane wśród ubogich. Zakat to jeden z pięciu filarów Islamu umiejscowiony bezpośrednio za modlitwą.
Ibrahim Khan chciałby mariażu eisfory z zakatem i obciążać jedynie najbardziej płynne aktywa (gotówkę i jej ekwiwalenty) powyżej jakiegoś progu pozostającego do uzgodnienia. Stawka mogłaby wynosić 2 proc.
Posiadanie gotówki oznacza, że leży ona odłogiem, a bezczynność jej właściciela niegodna jest pochwały, zaś koszt osobisty tej przykrej dla ogółu bezczynności wynosiłby właśnie te dwa procent. Kto chciałby uniknąć podatku musiałby wolne środki inwestować.
Inwestycje są przy tym lepsze niż podatki. Z przykładowych dwóch milionów do opodatkowania byłoby 40 tysięcy wpływów podatkowych. Te same dwa miliony zainwestowane dają średnio nawet ponad 10 proc. rocznego zwrotu, a przede wszystkim miejsca pracy (w okresie 1923-2016 nominalna stopa zwrotu z akcji z indeksu S&P wyniosła 12,25 proc.).
Pan Khan zdaje sobie sprawę, że nie każdy bogaty musi mieć dobry pomysł na inwestycje, a stracić umie każdy. Rozważa zatem ewentualność wspomagania decyzji poprzez odpowiednie posunięcia rządów, które mogłyby np. emitować obligacje w kolorze zielonym lub każdym innym, zapewniające z jednej strony jakiś drobny zarobek nabywcom i służące jednocześnie gromadzeniu środków na szczytne cele.
Pokazuje, że po świecie krążyć ma jakieś 80 bilionów dolarów gotówki i innych najbardziej płynnych aktywów, określanych łącznie jako broad money. Dwa procent z tego to 1,6 biliona, podczas gdy nakarmienie wszystkich głodnych świata kosztować miałoby ledwo 7 miliardów.
Rozmyślania Ibrahima Khana zwróciły uwagę ludzi na zapleczu Światowego Forum Gospodarczego (Bogaczy) w Davos. I co z tego?
Idea puszczania leżącego odłogiem bogactwa w obieg jest chwytliwa, ale nie zaskoczy, bo rządzącym się nie chce, a wyborcy są gnuśni. I ci, i ci obudzą się, gdy będzie za późno, ale tak jest od zawsze, więc wielkiej sprawy nie ma.