Pasje i Pasjonaci | Włodek Pawlik | Najważniejsza jest pasja
Nasz rozmówca: Kompozytor jazzowy, lider zespołu Włodek Pawlik Trio. Autor utworów jazzowych, na orkiestrę kameralną i symfoniczną, muzyki baletowej, do poezji, filmów fabularnych i dokumentalnych, spektakli teatralnych oraz audycji radiowych. Laureat Nagrody Grammy w kategorii „Best Large Jazz Ensemble Album” za płytę „Night in Calisia”. Jego dyskografia obejmuje 35 autorskich albumów wydanych w Polsce i w USA.
Spotykamy się na Uniwersytecie Muzycznym im. Fryderyka Chopina. Co prof. Pawlik chce przekazać studentom?
– Pracuję tu od 13 lat na Wydziale Fortepianu, Organów i Klawesynu jako wykładowca improwizacji. Wymieniamy doświadczenia, przekazuję im swoje, a oni dają mi wiedzę o tym, co się dzieje w ich pokoleniu. To istotne i symboliczne, bo sam jestem absolwentem tej uczelni. Okres pandemii postawił nas wszystkich w niezwykle trudnej sytuacji i dotyczy to zarówno tych studiujących, jak również profesorów i wykładowców.
Obecnie jesteśmy również świadkami niezbyt korzystnego dla tej dziedziny sztuki zjawiska „nadprodukcji” absolwentów, którzy niekoniecznie znajdą swoje miejsce na rynku, nawet w szkołach muzycznych jako nauczyciele. To jest sytuacja frustrująca. Widzę, że na początku studiują z zapałem, a większość z nich, kończąc uczelnię, staje przed fundamentalnym pytaniem: co dalej? Jeden z moich zdolniejszych studentów, który wygrywał konkursy pianistyczne, teraz pracuje na lotnisku. Zmienił zawód. Często studenci odbierają mnie jako osobę, która zrobiła karierę. Pytają mnie, jak to zrobić? Odpowiadam: Ja nie wiem. Rozmowa o sztuce, artyzmie, w kontekście robienia kariery jest błądzeniem we mgle. Tu mogę powiedzieć jedno, jestem o tym na 100% przekonany: najważniejsza jest pasja, miłość. Muzyka jest z jednej strony trochę jak narkotyk, uzależnia, nie dając żadnej gwarancji osiągnięcia sukcesu. Inna sprawa, czy istnieje jedna definicja sukcesu… Jest to jednak taka dziedzina, w której – przy odpowiedniej motywacji i pasji w realizowaniu marzeń – każdy może znaleźć swoje miejsce, niekoniecznie na pierwszej linii…
Poszukajmy jednak odpowiedzi.
– Zawsze tworzyłem sobie autonomię wobec świata. Dystans wobec tego, co się wokół dzieje, na rzecz tego, o czym ja chcę powiedzieć. W czym ja się chcę wyrazić. Dla mnie najlepszym antidotum na prozę nudnej i banalnej rzeczywistości jest muzyka. W tym się dobrze czuję, to mi daje motywację do bycia kreatywnym. To jest właśnie pasja.
Tak trwa od dzieciństwa, bez wahań?
– Urodziłem się w domu pełnym muzyki. Oboje rodzice byli muzykami. To było takie naturalne otoczenie, oprócz zabawy, była muzyka. Mama była śpiewaczką, tata skrzypkiem, dyrygentem, aranżerem. Grał w Filharmonii Kieleckiej. Dość wcześnie poznali, że mam zdolności muzyczne. Łatwo to ocenić. Po pierwsze słuch, czy jest dobry, bardzo dobry, czy absolutny. Ja mam tę ostatnią umiejętność. Druga rzecz to poczucie rytmu. Trzecia to pamięć muzyczna. Można to wszystko ocenić, sprawdzić.
Talent wymaga pracy.
– Tak, ale muzyka dawała mi dużo radości, przez to, że miałem łatwość jej przyswajania, przez co łatwiej było mi grać na fortepianie, szybciej zapamiętywać utwory muzyczne, czy też komponować.
A technika, poznawanie instrumentu?
– Do tej pory ćwiczę, żeby być w koncertowej formie – godziny spędzone przy klawiaturze przed każdym koncertem – wymaga to ogromnej dyscypliny…
Powielił pan ten schemat wobec własnych dzieci.
– Taka „powtórka z rozrywki„. Żona jest pianistką, absolwentką tej samej uczelni. Tak się złożyło, że dwoje naszych dzieci to muzycy. Łukasz jest bardzo kreatywny, komponuje, interesuje się klasyką i jazzem. Ania to urodzona nauczycielka. Spełnia się, ucząc dzieci gry na fortepianie. No i to, że z synem mogę sobie czasem pograć, to jest wielkie szczęście. Napisałem dla niego utwór na wiolonczelę i orkiestrę, bo oprócz fortepianu, gra również na wiolonczeli. Pianistyki używa do grania jazzu, ze swoimi zespołami, a wiolonczeli do muzyki klasycznej.
Czy była presja, żeby zostali muzykami?
– Za dobrze z żoną znamy kuchnię tej profesji, żeby naszym dzieciom opowiadać bajki, czym jest muzyka. Bajki dobrze wyglądają na koncertach w telewizji. Jest też druga strona tego medalu, która nie jest tak różowa.
Duży koszt psychiczny?
– Bardzo. Oprócz talentu, jest jeszcze ten element odporności psychicznej, na stres, kontakt z ludźmi, mediami. To jest właśnie ta druga strona.
To wróćmy do początków. Już w 1984 r. wyjechał pan do Niemiec.
– Tak. Łączyłem to z zamiarem studiowania jazzu na jakiejś niemieckiej uczelni muzycznej. Zderzyłem się z tym mitem wolności, demokracji, bogactwa. Szybko musiałem stanąć na nogi. Nie wszystko jest tak kolorowe, jak się nam wydaje. Wolny rynek rzeczywiście wymusza aktywność, ale nie daje gwarancji sukcesu i stabilizacji.
Aktywność to cecha wrodzona, pierwszy zespół założył pan, mając 15 lat.
– Tak. (śmiech) Jeszcze w Kielcach z kolegami ze szkoły muzycznej. Tak po prostu słuchaliśmy jazzu z radia, z płyt i chcieliśmy to grać. A ja jeszcze miałem ochotę komponować. Stąd się wziął ten zespół. Na Akademii Muzycznej było podobnie. Ukończyłem ją jako pianista klasyczny, ale w czasie studiów grałem w zespołach jazzowych w „Hybrydach„, w „Remoncie„, w „Akwarium„. To były dwa światy, które się dopełniały.
Jest pan liderem, przywódcą. Nie czeka pan, aż ktoś przyjdzie i powie – zapraszam.
– No tak. Jeżeli już ktoś przyjdzie i zaprosi, to będzie to na pewno „Zegarmistrz światła purpurowy” (śmiech). Coś, co tworzę, komponuję, przekładam potem na zorganizowanie zespołów, które mogłyby te moje dzieła wykonać. Czasami są to orkiestry, innym razem są to składy jazzowe, takie jak trio, kwartety, kwintety etc… Niedawno grałem w Chicago dwa koncerty z orkiestrą symfoniczną. Zorkiestrowałem utwory Moniuszki, dodając do tego trio jazzowe. Nikt za mnie tego by nie zrobił. To są decyzje, które sprawiają, że coś się dzieje i ja za to odpowiadam. Potem przejmują ten materiał inni i jakoś to wszystko się kręci.
Kreuję i odpowiadam.
– Tak. Kreowanie to szukanie inspiracji w kontrze do mody, do tego co tu i teraz. Pójście pod prąd. To jest kreatywność, dystans do świata, żeby czuć wolność od presji środowiska, presji tego, co wypada; tego, co w Stanach grają i jest aktualnie popularne. Tak się złożyło, że zdobyłem Grammy, nie zastanawiając się kompletnie nad tym, co racjonalnie powinienem skomponować, aby tę nagrodę dostać.
Ale myślał pan bardziej globalnie niż lokalnie.
– (śmiech) Jeśli miałbym coś radzić, to żeby wyjść poza kontekst lokalnego gwiazdorstwa. To jest chyba najważniejsze. Znaleźć samego siebie, nadać swojej muzyce indywidualny rys – to jest cholernie trudne. To nie może być kopia. To musi być prawdziwe. Można popełniać błędy, ale nie można tracić siebie. Nie zmieniaj nazwiska. Nie wyrzekaj się prawdy o sobie, swojej tożsamości. Nie wstydź się siebie. Wtedy jest szansa, że dotrzesz ze swoją sztuką do serc wielu słuchaczy.
To przyniosło Grammy. Czy jednak ta droga nie zaczęła się w Niemczech? Czy nie tam pojawiły się znajomości, przyjaźnie, fascynacje muzyczne?
– W pewnym sensie tak. To jednak jest cała droga, to nie jest tak, że od tego momentu. Nasze życie jest ciągiem decyzji, różnych splotów okoliczności. Coś się zdarza i wyciągamy z tego wnioski i idziemy dalej. To jest chyba to wyczulenie na znaki, czyli takie „dotknięcia Pana Boga”. To jest ta wolna wola, czyli nasz wybór. Podobnie jest w sztuce, przy znakach, które można przespać lub zauważyć. Ja z wielu z nich skorzystałem. Podejrzewam, że również wiele przeoczyłem. Może to jest właśnie piękne, że tkwi w nas tajemnica tego, o czym nie wiemy. Tak jak nasi przodkowie odkrywali nowe lądy. Wypływali i nie wiedzieli gdzie. To jest fascynujące.
Powiedzmy, że nic nie dzieje się przypadkowo.
– Tak, pojawia się jakiś impuls i rzeczy się układają, ale jest też element decyzyjności. Wracając do sugestii, że jestem liderem, to tak, jestem osobą, która często robi pierwszy ruch na szachownicy, rozpoczyna grę, licząc na to, że różne elementy się ze sobą połączą. Często gram solo, ale tworząc większe składy, to ja jestem osobą inicjującą. Tworzę ramy danego przedsięwzięcia.
Grał pan z orkiestrami, w trio, którego skład się ciągle zmienia, z synem…
– Kiedy jestem w Stanach, to gram z muzykami amerykańskimi, ostatnio z Paulem Wertico, perkusistą od Pata Metheny. Muszę mieć świadomość, co chcę grać i z kim. Za to biorę odpowiedzialność.
W tej profesji większość osób to indywidualiści. Jak się zarządza zespołem, gdzie każdy chce być zauważony?
– Najpierw szukamy przyjemności z gry, z tego co robimy. Bo jeżeli tego nie ma, to po co to robić? Szkoda czasu. Wtedy sprawa indywidualnych ambicji naturalnie schodzi na dalszy plan.
Jesteście otwarci na wzajemne sugestie, pomysły?
– Tego się nie da zgeneralizować. (śmiech) Jeżeli weźmiemy pod uwagę orkiestrę, to jest to jeden organizm. Mamy 50 osób podporządkowanych idei zapisanej w nutach przez jednego człowieka, czyli kompozytora. Nie ma tu miejsca na skrajny indywidualizm typu: „a ja bym to zagrał inaczej”.
A dyrygent?
– Jego rolą jest połączenie wszystkich elementów muzycznych zapisanych w partyturze w całość. To on zazwyczaj decyduje o muzycznych aspektach kompozycji, ale jego rola ogranicza się do precyzyjnej realizacji tego, co stworzył i naniósł na pięciolinię kompozytor.
Muzyka tak, ale ludzie? Ambicje, próżność, sława, pieniądze…
– Nigdy do tych spraw nie przywiązywałem większej wagi. Niestety, nasze czasy doprowadziły do tego, że oceniamy muzyków poprzez ich zdolność do przekraczania granic dobrego smaku, obyczajów. Wywlekanie swoich prywatnych brudów na forach społecznościowych stało się, o zgrozo, jednym z ważnych mechanizmów zdobywania popularności. To z estetycznymi doznaniami, często bardzo wysublimowanymi, nie ma nic wspólnego. To nie o to chodzi. Jestem bardzo daleko od tego.
Ta „powściągliwość” była nagradzana…
– Hm… Pierwszą ważną nagrodę dostałem w 1984 r. w Dunkierce, gdzie z moim zespołem wygraliśmy konkurs młodych zespołów jazzowych, a ja dostałem nagrodę dla najlepszego instrumentalisty. Kilka lat później wyróżnieniem był również udział w finale konkursu w Waszyngtonie, nagroda w Monaco. Ale dopiero Grammy wzbudziła wyjątkowe zainteresowanie moją muzyką.
Frank Zappa powiedział: „nie dostrzegamy dobrej muzyki, nawet gdyby ona podeszła i ugryzła nas w d…„
– (śmiech) Zawsze muzyka, sztuka jest kwestią gustów. Nigdy nie będzie tak, że nasze gusta będą odzwierciedlały gusta innych ludzi. Trzeba mieć wobec tego pokorę. Jeżeli nasza muzyka ma szansę dotrzeć do słuchaczy, to ok., ale może być odwrotnie. Prostych reguł nie ma. Wtedy najlepiej dostać ważną nagrodę, typu Oscar lub Grammy (śmiech), bo wtedy jest łatwiej.
Jest pan jedynym Polakiem z taką nagrodą…
– Dlatego jest łatwiej.
To efekt konsekwencji. Mógł pan napisać kilka utworów lekkich, łatwych i przyjemnych i żyć z tantiem lub do bólu akompaniować innym.
– Nie traktuję muzyki jako prostego sposobu na życie, sposobu na stan konta. Nagrody są przy okazji i to jest ok.
Jednak ma pan na koncie współpracę z Margaret, typowo komercyjną piosenkarką.
– Tak. Bardzo się z tego cieszę. To dziewczyna o wielkim potencjale, kreatywna, otwarta na inne gatunki. Jest przedstawicielką innego pokolenia. Ale to nie znaczy, że nie można stworzyć czegoś razem, co będzie miało walor nowości, świeżości. Ważne jest to, czy ta współpraca daje satysfakcję. Zasklepianie się w swoim środowisku, że ja tu jazzman, a tam idolka młodzieży – nie ma sensu. Nie mam takiej natury. Muzyka jest post-historyczna i post-pokoleniowa. Dlatego jest ciągle żywa, bo czerpie z przeróżnych tradycji, doświadczeń. Jest uniwersalnym językiem, który bez słów dociera do wrażliwości ludzi na całym świecie.
Ma pan na koncie 35 autorskich płyt. Dla wielu artystów własna płyta to bardziej prestiż niż dochody. Czy u pana jest inaczej?
– Akurat sprzedaż płyt w moim przypadku jest ważną częścią dochodów. Duży wzrost nastąpił po zdobyciu Grammy Award.
Jak się pan odnosi do tej powszechnej cyfryzacji naszego życia.
– Zazwyczaj komponuję przy fortepianie. Spokój, cisza, papier nutowy, ołówek. To jest ten moment, kiedy coś się zaczyna dziać. Natomiast kwestia przetworzenia tego nie musi już być tak tradycyjna. Rok temu odbyła się premiera filmu z Polą Negri pt. „Bestia„, z moją muzyką. Film powstał 100 lat temu, został odnaleziony w Museum Of Modern Art w Nowym Jorku, zrekonstruowany w Polsce, a ja wraz z synem napisałem do niego muzykę, wykorzystując wszystkie komputerowe wynalazki. Ta muzyka jest do bólu współczesna. Wykorzystaliśmy podczas jej nagrania potężny arsenał możliwości, jaki daje współczesna technika cyfrowa i jej narzędzia do wytwarzania dźwięków metodą cyfrową. Amerykańska premiera filmu, w której uczestniczyłem, odbyła się w Muzeum Georga Eastmana w Rochester, założyciela firmy Kodak, jednocześnie wynalazcy kliszy fotograficznej.
To oznacza zmianę upodobań?
– Nie, wolę muzykę akustyczną, tam jest cała paleta naturalnych emocji. Komputer – to są jednak dźwięki przetworzone. To jest podobne do różnicy między teatrem a filmem.
Pan to uwielbia. 70 koncertów w ubiegłym roku. W tym roku pandemia pokrzyżowała pewnie plany. Jak wykorzystał pan ten czas?
– Tak jak wszyscy muzycy – straciłem wiele zaplanowanych koncertów, ale jestem w tym szczęśliwym momencie, że mogłem poświęcić się realizacji potężnego zamówienia kompozytorskiego, którego dead-line był 31lipca br.(!) – i się udało…W tej chwili nie mogę jeszcze zdradzić szczegółów, ale powstało duże dzieło. W czasie pandemii nagrałem wraz z aktorem Arturem Żmijewskim płytę do poezji Jana Pawła II „Tryptyk rzymski”, która miała swoją premierę w wersji koncertowej(!) 18 maja br., w setną rocznicę urodzin papieża Polaka, w Kościele św. Krzyża w Warszawie. Nagrałem też kilka utworów na fortepian solo na zamówienie Zamku Królewskiego w Warszawie w ramach cyklu „Koncerty za zamkniętymi drzwiami” w niezwykłych wnętrzach pustej Sali Balowej. 31 lipca miał miejsce koncert inauguracyjny Włodek Pawlik Summer Jazz Festiwał 2020 – zrealizowany w ramach programu NCK Kultura w sieci.
A gdy pan nie koncertuje, to jak wygląda dzień pracy?
– To jest zajęcie wymagające samodyscypliny. Benedyktyńska praca. Siedzenie nad klawiaturą i partyturą. Jak ktoś nie wie, to np. skomponowanie muzyki do płyty „Night in Calisia„, za którą otrzymałem Grammy, to jest 150 stron partytury, 30 instrumentów, w każdym głosie sporo nut. Tego się nie da oszukać. Musi być na to czas, trzeba uciec od uciech tego świata na jakiś moment i stwierdzić, że to jest najważniejsze. I tyle.