Obecna inflacja to nie katar, sama nie przejdzie
W tle jest oczywiście inflacja. Wprawdzie ceny konsumpcyjne wzrosły w USA w październiku (w porównaniu do października 2020 r.) „jedynie” o 6,2 proc., ale trzeba pokryć szkody finansowe z minionych miesięcy inflacji i przygotować się na kiepską przyszłość; w takim biznesie nie można przecież podnosić stawek co kwartał o kilka centów, bo klienci ich wyśmieją.
A nie powinni śmiać się, bo szefem Dollar Tree jest człowiek z polskim nazwiskiem p. Mike Witynski, więc byłoby nam przykro.
W Stanach czuć coraz bardziej instytucjonalny strach inflacją. Zaczynają się przeciwdziałania, lecz tam nie próbują chronić się za tarczami kleconymi na chybcika z byle czego i byle było o czym mówić.
Szef amerykańskiego banku centralnego Jerome Powell zasugerował właśnie szybsze wygaszanie wsparcia monetarnego zapewnianego krajowi i gospodarce przez Fed.
Zaznaczył, że już nie będzie mówił, że inflacja jest „przejściowa”, a jej przyczyn upatruje w pandemicznych zakłóceniach i wielkich niekiedy dziurach między podażą a popytem na towary i usługi.
Tego już nie dodał, ale podkręcanie popytu wskutek ciągłego zasilania gospodarki pieniędzmi z tzw. ekspansji monetarnej obniżaniu presji na wzrost cen zupełnie nie służy. Silnik monetarny będzie zatem wyłączony.
Gaśnie luzowanie ilościowe
W szczycie pandemii Rezerwa Federalna „produkowała” 120 miliardów nowych dolarów miesięcznie. Niedawno bank centralny USA ogłosił, że będzie schodził z „produkcją” o 15 mld miesięcznie i gdzieś w połowie 2022 r. program luzowania ilościowego QE schowa już na amen do komórki na narzędzia.
Za tym scenariuszem przemawia całkiem dobre zdrowie amerykańskiej gospodarki oraz bardzo intensywna polityka fiskalna rządu, który przeprowadza wielkie plany wydatkowe w sferze socjalnej oraz w celu naprawy i rozwoju infrastruktury technicznej Ameryki.
W obliczu galopady cen niedoświadczanej od 30 lat podwójne wspomaganie gospodarki przez bank centralny i rząd to za dużo grzybów w barszcz.
Nie przysporzy mu to zwolenników wśród Demokratów i tzw. progresywnych, czyli lewicowych Amerykanów, a przecież ważą się losy jego drugiej kadencji na fotelu szefa Fed. Mimo to, nie schował głowy w piasek – czapki z głów.
Tureckie memento
Również europejskie gołębie mogą zacząć kulić skrzydła. Z OECD wyszła opinia, że nowy wariant koronawirusa pn. omikron grozi dalszym zacieśnieniem zatorów na trasach dostaw, co podsyci inflację.
Zaburzenia w łańcuchach dostaw mogą się przedłużyć. Firma Flexport Research podaje, że w ostatnim tygodniu listopada 2021 r. średni czas dostaw z Chin do USA wynosił 105 dni, podczas w czerwcu tego roku – 84 dni, a przed pandemią 50 dni.
Wobec oznak, że inflacja nie jest krótkotrwałym wybrykiem, a wyścig płac z cenami może ją utrwalić, potencjalna bezczynność Europejskiego Banku Centralnego byłaby dużym błędem.
Skutki zawładnięcia polityką gospodarczą przez dyletanta są opłakane. Inflacja odstrasza klientów, biznes zaczyna zastygać w bezczynności, magazyny pęcznieją od niesprzedanych zapasów
Na tym tle szarym tle coraz czarniejszy staje się turecki koszmar wywołany przejęciem sterów polityki monetarnej przez wszechwiedzącego rzekomo prezydenta Erdogana.
Tam inflacja sięga już 20 proc. w relacji rok do roku. Dopełnieniem wielkiego kosza z kłopotami jest olbrzymia deprecjacja waluty krajowej. Turecka lira straciła w tym roku już 45 proc. swej wyjściowej wartości. Jest to wynik ręcznego sterowania bankiem centralnym przez prezydenta, który upiera się przy polityce bardzo niskich stóp procentowych, wierząc, że sprzyja ona wzrostowi gospodarczemu.
Skutki zawładnięcia polityką gospodarczą przez dyletanta są opłakane. Inflacja odstrasza klientów, biznes zaczyna zastygać w bezczynności, magazyny pęcznieją od niesprzedanych zapasów. Niezwykle drogi import sprawia, że pustoszeją półki w aptekach.
Bochenek chleba nadal jeszcze kosztuje 2,5 liry (ok. 75 groszy), ale piekarze w Stambule twierdzą, ze koszty jego wypieku wynoszą ok. 4 liry. Grozi zatem brak chleba.
Polskie kłopoty są (na razie?) znacznie mniejsze. Pogrywanie sobie z inflacją i deprecjacją złotego, posunięcia pod publiczkę zamiast przemyślanej polityki gospodarczej z myślą nie o zimie i może jeszcze wiośnie, a przynajmniej kilku następnych latach, wyjdzie nam w najlepszym razie bokiem, ale możliwy jest też dramat.