Nowe idzie, stare jedzie…

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Przed laty - u progu nowej rzeczywistości gospodarczej po 45 latach gospodarki centralnie planowanej - w jednej z bram na warszawskim Nowym Świecie ktoś nagryzmolił sugestywny napis: "NOWE IDZIE - STARE JEDZIE". Dziś, choć od tamtych czasów zmieniło się niemal wszystko, hasło bynajmniej nie straciło całkowicie na aktualności. Wciąż bowiem natrafić możemy na obszary, w których scenariusz rodem z filmów Stanisława Barei nie daje się za żadne skarby zastąpić zdrowym rozsądkiem.

Do takich obszarów należy bez wątpienia komunikacja miejska. Cóż z tego, że w stolicy pojawiło się metro, a w setkach polskich miast – nowoczesne, niskopodłogowe tramwaje i hybrydowe, bezszelestne autobusy, cóż z tego, że znane z lat ’90 poczciwe Ikarusy i Jelcze widzimy dziś raczej na liniach zabytkowych niż w normalnym użytku – skoro w ślad za ową rewolucją technologiczną wciąż nie nadążają przemiany w skostniałych strukturach „zakładów komunikacji zbiorowej”, gdzie wciąż panoszy się biurokracja i purenonsens rodem z poprzedniej epoki. Jakie bowiem inne wyjaśnienie znaleźć można dla – tyleż niepojętego, co po prostu uciążliwego dla tysięcy pasażerów – obyczaju systematycznego zmieniania przebiegu linii autobusowych czy tramwajowych? I nie chodzi tu o sytuacje oczywiste, jak konieczność wyłączenia jakiegoś odcinka trasy z ruchu z uwagi chociażby na budowę linii metra. Nie myślę też o zmianach będących wynikiem rozbudowy miasta; wszak nikt przy zdrowych zmysłach nie powinien protestować przeciwko skierowaniu transportu zbiorowego do nowych osiedli. Chodzi raczej o zmiany dokonywane w rejonach, w których od dziesięcioleci nie powstał żaden nowy blok, nie pojawił się nowy zakład pracy, nie wytyczono nowej drogi. A jednak… a jednak i w takich miejscach nierzadko sprawdzają się słowa z niezapomnianego przeboju Andrzeja Zauchy, iż rozkładem linii tramwajowych rządzą iście piekielne moce. Zaiste, trudno oprzeć się wrażeniu, iż „skoro nie może być lepiej – niech będzie chociaż inaczej”.

Inny przykład. Przez całe dziesięciolecia autobusowe czy tramwajowe kasowniki były w stanie zaznaczyć na skasowanym bilecie w najlepszym razie datę dzienną i numer boczny wozu. Aby uniknąć sytuacji, w której na jednym bilecie jednorazowym, od świtu do zmroku, jeździłyby dziesiątki pasażerów (co w oczywisty sposób kłóciłoby się z koncepcją jednego przejazdu) – wprowadzono zakaz odstępowania biletów kolejnym pasażerom. Dziś biletów jednorazowych bez dodatkowych ograniczeń czasowych w praktyce nie uświadczysz – każdy z nich ważny jest 20, 40, 75 czy 90 minut – tymczasem zapis o zakazie odstępowania biletów, jak gdyby nigdy nic, pozostał w regulaminach przewozowych. Aż dziw, że fenomenem tym po dziś dzień nie zainteresowali się, tak liczni latoś, obrońcy praw konsumenta – zakaz odstępowania biletów czasowych wydaje się bowiem korespondować z konsumenckimi prerogatywami niczym pięść z nosem. Skoro mogę wypożyczony na kilka godzin rower dać na przejażdżkę kuzynowi, skoro, wychodząc z filharmonii po pierwszej części koncertu, mogę przekazać bilet koledze, który od dawna chciał usłyszeć na żywo słynne „Kuplety Torreadora” – to dlaczego, na litość Boską, nie mogę w dowolny sposób dysponować tymi 40 minutami, które opłaciłem w tramwaju lub metrze, skoro moja podróż zajęła raptem 10 minut? Niestety, organizacje konsumenckie i odpowiednie rządowe agendy wolą, jak widać, po raz setny rozważać to, co już dawno wyjaśnione – na przykład rozważając, czy kredyt frankowy faktycznie jest kredytem, chociaż nie tylko polski, ale i unijny wymiar sprawiedliwości jednoznacznie potwierdził, iż tak jest w istocie. Tymczasem biletowy absurd trwa…

O tym, że najnowocześniejsze procesory i układy scalone nie na wiele się zdadzą, gdy niedomaga ludzki mózg, świadczy również cała ceremonia kupowania biletów w automatycznych kasach, jakie od niedawna pojawiły się na licznych przystankach. Żeby kupić najzwyklejszy, 40 minutowy bilet, trzeba przygotować się uprzednio na sesję pytań zadawanych przez automat. Jaki rodzaj biletu wybieramy? Normalny czy ulgowy? Ile sztuk? Płatność kartą czy gotówką? Odpowiadając na kolejne pytanie uczonej maszyny, kątem oka widzimy jak ucieka tramwaj, właśnie ten, na którym nam w danej chwili zależało. I zdajemy sobie sprawę, że zakup metodą tradycyjną – u pani w kiosku – trwałby nieporównanie szybciej… Nie sposób bowiem zrozumieć, po co ta cała skomplikowana i kosztowna maszyneria – skoro nikomu nie przyszło nawet do głowy, by te najpopularniejsze rodzaje biletów dało się kupić przysłowiowym „jednym kliknięciem”. Szybko, prosto – i bez obawy, że kolejne pytanie automatycznego biletera uniemożliwi punktualny dojazd do pracy. Takim właśnie rozwiązaniem, stworzonym z myślą o współczesnym świecie, w którym czas nierzadko znaczy więcej niż pieniądz, jest karta zbliżeniowa. Niestety – żeby podobny model zaczął skutecznie funkcjonować również w sferze usług publicznych, nie wystarczą najnowocześniejsze wdrożenia teleinformatyczne. Potrzeba również zmian w organizacji, w zasadach funkcjonowania firmy – i, co najtrudniejsze, w umysłach decydentów. Jeśli stare będzie komfortowo podróżować tramwajem – to choćby właśnie nadeszło najnowsze, i tak nie będzie miało żadnych szans…