Nieśmiertelny
Informacja o śmierci Joe Cockera, która obiegła świat poniedziałkowego wieczoru, odbiła się szerokim echem, również w naszym kraju, gdzie legendarny artysta występował ostatnimi laty chętnie i często - być może za sprawą małżonki-Polki z pochodzenia.
Fenomen, tego artysty, który w wieku lat siedemdziesięciu był równie ekspresyjny jak podczas pamiętnego Woodstock 1969, brał się z żarliwości, której prawda przemawiała do kilku pokoleń wychowanych w różnych estetykach, tak jak różny bywał w With a little help from my friends, czy N’oublier j’amais. Ten pierwszy utwór autorstwa Paul’a Mc.Cartney’a, wykonywany przez legendarny zespół The Beatles, nie przypadkiem przecież zawsze już kojarzyć będziemy z wersją John’a Robert’a Cocker’a, bo tak brzmiało pełne imię i nazwisko urodzonego 20 maja 1944 roku w brytyjskim Sheffield piosenkarza.
Lista jego sukcesów jest długa i obejmuje nie tylko nagrody branżowe jak Grammy, ale także przyznany w roku 2007 Order Imperium Brytyjskiego. Polskiej publiczności kojarzy się zwłaszcza z dekadą 2000-2012, kiedy to wypełniał po brzegi stadion szczecińskiej Pogoni, poznańską Arenę, krakowski Rynek, gdyński Skwer Kościuszki, wrocławską Halę Stulecia warszawskie; Torwar, wreszcie – po raz ostatni – Salę Kongresową.
Spośród dziesiątek utworów – własnych i zapożyczonych, które w jego wykonaniu nabierały nowego wyrazu Night Calls pozostaje mi szczególnie bliski. To przy dźwiękach tego utworu, przed z górą trzydziestu laty, gdy małe wtedy dzieci już spały, wypuszczałem się nocą z moim przyjacielem Krzysztofem jego Pontiac’iem Bonnewille ulicą Puławską w kierunku Piaseczna, by wsłuchując się w schrypnięty głos wykonawcy i szum wiatru za uchyloną szybą upajać się poczuciem wolności.
Zwłaszcza, że w tamtych zgrzebnych i biednych czasach wytwór amerykańskiej motoryzacji znajdował się poza zasięgiem pojazdów pozostających w dyspozycji ówczesnych stróżów prawa.
Odszedł na swoim amerykańskim rancho Crawford, po długiej walce z rakiem płuc, co być może stanowiło cenę za burzliwe lata siedemdziesiąte XX wieku, kiedy nie ograniczał się jedynie do towarzyszącej Mu od zawsze Whisky, ale popadł w uzależnienie od narkotyków, co doprowadziło nawet do deportacji z Australii. Pozostaną po Nim płyty, nagrania z koncertów i anegdoty, żył bowiem tak jak śpiewał, pełną piersią, bezkompromisowo, do końca, na pełen gaz!