Nie tylko CHF
W roku 1983 temu niespodziewanym hitem sezonu letniego stał się Franek Kimono. Minęły trzydzieści dwa lata - i o franku znów głośno, ino szwajcarskim. Decyzja szwajcarskiego banku centralnego, "sześciopak" przygotowany dla kredytobiorców przez sektor bankowy czy też kolejne deklaracje przedstawicieli organów nadzoru wyparły z pierwszych stron gazet nawet kryzys rosyjsko-ukraiński czy ofensywę terrorystów na Bliskim Wschodzie.
Owa debata o sytuacji kredytobiorców walutowych uwypukliła zarazem kilka problemów fundamentalnych dla naszego państwa – bynajmniej nie związanych z kredytami hipotecznymi czy też w ogóle rynkiem finansowym. Kłopot dla wielu naszych rodaków stanowi na przykład rozróżnienie pomiędzy… sprawiedliwością i miłosierdziem.
Co to ma wspólnego z kredytami w walucie obcej? Wbrew pozorom, całkiem sporo. „Banki nie chcą wywiązać się z obowiązku efektywnego wsparcia kredytobiorców, przedstawione propozycje to jedynie mydlenie oczu” – taki komunikat zdają się wysyłać „obrońcy uciśnionych”. Hola, hola – jaki obowiązek? Przecież obowiązki obu stron transakcji określone są w umowie – a jakoś nie przypominam sobie, żeby którakolwiek instytucja finansowa umieściła w regulaminie kredytu klauzulę o gotowości ponoszenia wszelkich ryzyk, leżących po obu stronach transakcji. Skoro tak, to nie o żadnym obowiązku powinniśmy mówić – jeno o spontanicznej i dobrowolnej decyzji polskiego sektora finansowego, stanowiącej nie tyle wykonywanie umowy, co właśnie odstępstwo od jej warunków – rzecz jasna na korzyść kredytobiorcy. W takiej sytuacji „oburzonym” godzi się przypomnieć staropolskie porzekadło, iż darowanemu koniowi…
Fundamentalna jest również kwestia kto, w jaki sposób i – co najważniejsze – za czyje pieniądze ma zaspokajać podstawowe potrzeby obywateli, z własnym „M” na czele. Koncepcje takie, jak forsowany od lat przez Związek Banków Polskich system wieloletniego oszczędzania na cele mieszkaniowe konkurować muszą ze spóźnionymi co najmniej o 25 lat – niemniej niepomiernie bardziej medialnymi – pomysłami, aby budową domów dla kolejnych pokoleń Polaków zajęło się państwo. Tymczasem ten system już przerabialiśmy – z wiadomym skutkiem. I nie chodzi tu bynajmniej o skuteczność sektora budowlanego w Polsce Ludowej; akurat bowiem w tej dziedzinie słusznie miniony ustrój radził sobie całkiem dobrze. Chodzi o skutki, jakie polityka rozdawnictwa „mieszkań lokatorskich” spowodowała w mentalności milionów Kowalskich, Zielińskich i Nowaków. W latach 80.czy 90. wystarczyło wejść na klatkę schodową dowolnego bloku na osiedlu warszawskim, krakowskim czy wrocławskim, żeby dostrzec obrazki rodem z najgorszych slumsów Trzeciego Świata. Ściany „upiększone” nazwami zespołów rockowych, drużyn sportowych i najzwyklejszymi wulgaryzmami, przyciski w windzie obowiązkowo wypalone papierosami, ba! nawet powyginane przemożną siłą jakiegoś tępego troglodyty (z góry przepraszam za to porównanie naszych szacownych przodków sprzed tysięcy lat – im takowe „krotochwile” raczej nie przychodziły do głowy), jednym słowem: brud, smród i ubóstwo. Tak bawiło się młode pokolenie – przy milczącej akceptacji rodziców, którzy – otrzymawszy mieszkanie od państwa – wychodzili z jakże powszechnego założenia, że wspólne oznacza niczyje. Nie tędy zatem droga. Oczywiście, pewna liczba mieszkań dla najuboższych i najbardziej niezaradnych powinna znajdować się w zasobach gminy – jednak nie możemy oczekiwać, żeby ktokolwiek fundował lokum tym wszystkim, którzy są w stanie osiągnąć ten cel własną praca i gospodarnością.
A skoro o oszczędności mowa: warto przypomnieć władzom samorządowym, że ta cnota ma zastosowanie nie tylko wobec zasobów pieniężnych. Racjonalne gospodarowanie powinno objąć w pierwszej kolejności bogactwo, którego w żaden sposób nie da się powiększyć – czyli grunty leżące w obrębie danego miasta czy gminy. To właśnie gospodarność sprawia, iż samorządy w Holandii – które na nadmiar wolnych działek budowlanych nie mogą narzekać – decydują się na wydzieranie morzu kolejnych kawałków ziemi. Na pozyskaniu nowego fragmentu lądu nie kończy się jednak polityka tamtejszych gmin; do inwestorów trafiają bowiem tereny uzbrojone we wszystkie niezbędne elementy infrastruktury, z wytyczonym układem urbanistycznym. Gospodarni Holendrzy wychodzą bowiem z założenia, że koniec końców wyjdzie to niepomiernie taniej, aniżeli każdy z inwestorów miałby uzbrajać działkę na własna rękę. Tymczasem nad Wisłą przez całe dziesięciolecia rozbudowywano aglomeracje miejskie bez spójnej koncepcji, pozostawiając w centrach miast niezagospodarowane działki – a dzisiaj w tychże centrach stawia się plombę za plombą, nierzadko również bez żadnego pomysłu. Mówi się wiele o architekturze, o imponujących wieżowcach, wymienia się nazwiska znamienitych architektów z całego świata – zapominając równocześnie o urbanistyce, o planowaniu przestrzennym. Czas najwyższy to zmienić – jeśli nie chcemy, by problemy polskiego budownictwa mieszkaniowego zakłóciły nam obchody 50 rocznicy 4 czerwca 1989 roku….