Nie ma Unii Europejskiej bez euro
O polskiej polityce fiskalnej, zasadności kryteriów z Maastricht i czy warto bronić euro, z prof. Jerzym Osiatyńskim, przewodniczącym Rady Naukowej Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN, rozmawia Grzegorz Brudziński.
Jest Pan osobą, która na wydarzenia w kraju spogląda z wielu różnych miejsc i z perspektywy wielu różnych ról. Czy okna Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN w Pałacu Kultury i Nauki zapewniają najlepszą perspektywę i dystans badacza?
– Widok z XXIII piętra wciąż jeszcze najwyższego budynku w Warszawie jest fascynujący. Na tej wysokości codzienny zgiełk ulic jest już wytłumiony. Za to obraz jest niezwykle ostry, lepiej też widać różne perspektywy i dotąd niezagospodarowane przestrzenie.
Panie Profesorze, od wydarzeń codzienności jednak nie uciekniemy. Krocząc korytarzem Instytutu, mijamy tabliczki z nazwiskami prof. Zbigniewa Hockuby, prof. Marka Belki, nie wspominając także o pańskiej. Czuje się pan „współodpowiedzialny” za kształtowanie polityki pieniężnej?
– Profesorowie Belka i Hockuba odpowiadają dziś w Polsce za politykę pieniężną banku centralnego. Marek Belka jest jego prezesem, Zbigniew Hockuba członkiem zarządu NBP. Ich przygotowanie zawodowe, także w obszarze teorii ekonomii – wierzę – dość im pomaga w prowadzeniu tej polityki, chociaż nie tak dawno jeden z wybitnych członków Amerykańskiego Systemu Rezerwy Federalnej o praktycznym znaczeniu dzisiejszej teorii dla kształtowania polityki pieniężnej w USA mówił bardzo sceptycznie. On jednak wychował się tylko na postnej diecie ekonomii głównego nurtu, czego na pewno nie da się powiedzieć o którymkolwiek ze wspomnianych profesorów. Profesorowie Belka i Hockuba przez wiele lat byli kolejnymi dyrektorami INE PAN i kierowali ważnymi badaniami ekonomicznymi.
Mój związek z polityką pieniężną jest zupełnie innego rodzaju i daleko bardziej pośredni. Niedawno zostałem wybrany na drugą kadencję jako przewodniczący Rady Naukowej Instytutu. Pełniąc tę funkcję, wpływam trochę na politykę prowadzonych w Instytucie badań, ale w zasadniczym stopniu o kierunkach tych badań rozstrzygają zainteresowania samodzielnych pracowników naukowych. Oczywiście te badania wychodzą daleko poza politykę pieniężną i poza ściśle z nią powiązaną politykę fiskalną, chociaż istotnie decydują one o dynamice gospodarczej.
Pozostańmy zatem w tym obszarze zagadnień. Która polityka pieniężna czy fiskalna budzi u Pana więcej pytań?
– Po pierwsze nie należy rozpatrywać polityki fiskalnej w oderwaniu od pieniężnej i z całą pewnością nie da się prowadzić dobrej polityki gospodarczej, gdy te dwa podejścia się rozchodzą. Jeśli naszym punktem odniesienia są unijne kryteria zbieżności, spośród których dwa mają charakter fiskalny, a mianowicie górny pułap relacji deficytu do PKB oraz długu do PKB, to dla dobra wykładu powinniśmy się cofnąć do lat 2008-2009, tam bowiem leżą źródła naszych nie tylko „zielono wyspiarskich” sukcesów, ale i dzisiejszych trudności.
Jak pamiętamy w 2009 r. byliśmy jednym z nielicznych krajów w Europie, który uniknął kryzysu. Oczywiście jest to powód do uzasadnionej dumy, że udało się zachować dodatnie tempo wzrostu PKB. Jednak nie chcemy zauważyć, że był to nieco iluzoryczny wzrost. Bo wprawdzie PKB rósł zarówno z kwartału na kwartał, jak też w ujęciu całorocznym, ale tego wzrostu w 2009 r. nie odczuwało ani społeczeństwo, ani minister finansów, jeśli patrzył na gospodarkę przez pryzmat dochodów budżetowych. Nasuwa się pytanie – dlaczego?
Odpowiedź jest prosta. Zmieniała się struktura wzrostu gospodarczego w porównaniu do sytuacji sprzed kryzysu, a to za sprawą rewolucji, jaka się dokonała w naszym handlu zagranicznym. Według danych Eurostatu, czyli urzędu statystycznego Komisji Europejskiej, na początku 2009 r. złoty stracił przeszło 22 proc. wobec dolara i euro. To był ogromny cios dla naszego importu, który skurczył się o blisko 8 proc., ale za to osłabiony złoty okazał się wielkim wsparciem dla polskiego eksportu. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mieliśmy wtedy niemal wyrównane saldo w handlu zagranicznym, podczas gdy wcześniej była wielka nadwyżka importowa. Tu właśnie kryje się odpowiedź, dlaczego polski PKB rósł. Rósł, ale „przewrotnie”. Popyt wewnętrzny ogółem był mniejszy niż w odpowiednich kwartałach rok wcześniej. W ramach struktury popytu wewnętrznego bardzo silnie spadły zapasy, także inwestycje, skurczyło się spożycie gospodarstw domowych i tylko nieco zwiększyła się konsumpcja zbiorowa. Nie dziwmy się zatem, że doświadczenia naszego społeczeństwa z tego okresu mogą być inne, niż wskazują na to dane GUS.
Bo nikt nie lubi spadku dochodów.
– Taka struktura wzrostu PKB nie cieszyła też ministra finansów. Tym bardziej że także import był znacznie mniejszy, nieco mniejszy był także eksport. Mieliśmy więc taki oto obraz, że wszystkie podstawowe składniki popytu wewnętrznego (poza konsumpcją zbiorową) i popytu zagranicznego były mniejsze niż rok wcześniej, a mimo to dynamika PKB była dodatnia. Wskutek redukcji popytu wewnętrznego, wyhamowania płac i strat – a w każdym razie ograniczenia rentowności przedsiębiorstw – minister finansów brał mniejszy PIT, mniejszy CIT i mniejszy VAT. Co więcej, wskutek wzrostu bezrobocia trzeba było wypłacać więcej zasiłków. Wreszcie silny spadek importu zmniejszył odpowiednio wpływy z VAT i akcyz pobieranych od artykułów importowanych. Mimo statystycznie wykazywanego wzrostu PKB, minister finansów miał więc się czym martwić.
Taka sytuacja utrzymywała się przez cały rok 2009. Z kwartału na kwartał mieliśmy dodatnią dynamikę PKB za sprawą poprawy salda w handlu zagranicznym w porównaniu z kwartałem rok wcześniej i jednocześnie pogłębiające się problemy finansów publicznych. Dopiero w pierwszym kwartale 2010 r. w porównaniu do sytuacji sprzed dwunastu miesięcy zobaczyliśmy, że zaczęła się ruszać konsumpcja gospodarstw domowych. Jak widać, można być „zieloną wyspą” w morzu czerwieni i mieć jednocześnie problemy budżetowe.
Ale obok słów o zielonej wyspie padały także zapowiedzi zaciskania pasa.
– Należy odróżnić słowa od czynu. Rząd, czy to głosem premiera, czy ministra finansów, mówił o prowadzeniu polityki konsolidacji finansów publicznych. I w jakimś stopniu w zakresie budżetu państwa tę politykę rzeczywiście realizował. Jeśli jednak spojrzymy na cały sektor finansów publicznych, w tym także na inwestycyjne wydatki publiczne, to obraz jest diametralnie różny. W Polsce w latach 2009 i 2010 mieliśmy do czynienia z polityką fiskalnej ekspansji w sektorze finansów publicznych. Zaskoczenie? Proszę się zatem przygotować na kolejne. Uważam, że ta polityka była w pełni uzasadniona w świetle potrzeb gospodarki.
W 2009 r. deficyt sektora finansów publicznych zwiększył się o prawie 52 mld zł. Za połowę przyrostu deficytu odpowiada obniżenie stawki rentowej oraz stawek podatku PIT, a także zmniejszone dochody budżetu z powodu światowego kryzysu. Zarówno konsumenci, jak i przedsiębiorstwa osiągali mniejsze dochody, wobec czego odprowadzali mniejsze podatki. Jednak za drugą połowę przyrostu deficytu odpowiadał tak rząd, jak i jednostki samorządu terytorialnego oraz inne jednostki sektora finansów publicznych, które korzystały z Funduszu Spójności i z unijnych funduszy strukturalnych celem realizacji dużych programów infrastrukturalnych. W sumie mieliśmy do czynienia z niemal podwojeniem deficytu z 3,7 proc. PKB w 2008 r. do 7,3 proc. PKB w 2009 r.
Mimo to rentowność polskich papierów skarbowych nie wzrosła. Chociaż premier i minister finansów przestrzegali publicznie, że każde zwiększenie deficytu, choćby tylko o 5-7 mld zł (jak chciała opozycja i niektórzy ekonomiści) może spowodować, że Polska znajdzie się w takiej samej sytuacji jak Węgry albo jeszcze gorszej – nic takiego się nie stało przy wzroście deficytu sektora wielokrotnie większym. Trzeba przyznać, że minister finansów prowadził umiejętny dialog z zagranicznymi rynkami finansowymi, które do rządu premiera Tuska miały większe zaufanie niż do poprzedniego, ale które przede wszystkim widziały dodatnią stopę wzrostu PKB w Polsce i ujemne prawie wszędzie w Europie i na świecie. Tymczasem od trzeciego kwartału 2009 r. zaczęła się poprawa w popycie gospodarstw domowych i chociaż bodźce fiskalne były jeszcze głównym motorem wzrostu w pierwszym kwartale 2010 r., to już od drugiego kwartału w coraz większym stopniu uaktywniał się autonomiczny popyt wewnętrzny. Dopiero teraz, a mówię to z perspektywy końca drugiego kwartału 2011 r., zaczynają się budzić prywatne inwestycje. Proszę jednak zwrócić uwagę, że wraz z rosnącą aktywnością popytu wewnętrznego mamy coraz silniejsze hamowanie pobudzenia fiskalnego ze strony rządu. Deficyt w 2010 r. wzrósł już tylko do 7,9 proc. PKB, to jest ledwie o 0,6 punktu, a w 2011 r. ulegnie zmniejszeniu. Niezależnie od swojej retoryki rząd robił mniej więcej co trzeba i kiedy trzeba, w okresie koniunkturalnej recesji mieliśmy przeciwcykliczną interwencję, i to zasługuje na pochwałę….
Cały wywiad w nr 7-8/2011 „Miesięcznika Finansowego BANK”