Największe widowisko Świata

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Dojrzalszej części moich czytelników tytuł kojarzy się zapewne z superprodukcją Cecil’a B. DeMille’a, nakręconą w 1952 roku z udziałem Charltona Hestona, Jamesa Stewarda, Betty Hutton i Doroty Lamour. Nominowany do Oscara w pięciu kategoriach obraz zdobył najważniejszą statuetkę dla najlepszego filmu zapewne również dlatego, że aktorzy nie korzystali z pomocy dublerów wcielając się w cyrkowych akrobatów.

Areną wydarzenia, do którego chcę się odwołać był legendarny stadion im. Santiago Bernabeu, na którym madrycki Real walczył o berliński finał piłkarskiej ligi mistrzów z Juventusem Turyn. Wspaniała oprawa, 80 tysięcy widzów, współcześni herosi i bohaterowie masowej wyobraźni w postaci Christiano Ronaldo, czy Andrei Pirlo. Królewskim wystarczył najskromniejszy wymiar zwycięstwa i po uderzeniu z karnego na 1:0 przecudnej urody CR7, wydawało się, że to On zagra w swoim piątym finale o miano najlepszego piłkarza globu z Lionel’em Messi’m.

Tymczasem to brodaty defensywny pomocnik Starej Damy, któremu trener dał szansę opuszczenia placu gry przy owacji na stojąco wzniósł ręce w geście triumfu po końcowym gwizdku szwedzkiego arbitra, gdyż finalny rezultat 1:1 oznaczał obronę jednobramkowej zaliczki z Turynu. Prawdziwymi bohaterami wtorkowego wieczoru okazali się kapitanowie obu drużyn, którymi nieprzypadkowo w naszpikowanych gwiazdami zespołach są golkiperzy  – Gianluigi Buffon oraz Iker Casillas. Dla pierwszego z nich był to 750 mecz w barwach bianconeri’ch, dla Hiszpana 714 dla królewskich, ale już 150 w Lidze Mistrzów.

Obaj konfrontowali się ze sobą na szczeblu klubowym, bądź reprezentacyjnym już po raz 9-ty, obaj poznali smak mistrzostwa świata, ale tylko Hiszpan dwakroć smakował najwyższego triumfu w klubowej piłce. Dla Włocha wczorajszy półfinał otworzył dopiero po raz  drugi taką szansę, która przed dwunastu laty pozostała niespełniona, za sprawą Milanu, którego trenerem był wówczas Carlo Ancelotti – obecny opiekun galacticos, którzy tym razem nie odrobili wyniku 2;1 z pierwszego meczu, pomimo tego, że dotychczas taka sztuka udawała im się w pucharach pięciokrotnie.

Czy ktoś jeszcze wątpi, ze mieliśmy wczoraj do czynienia z największym widowiskiem świata? Szkoda tylko, że Gareth Bale  kupiony w 2013 roku z Londyńskiego Tottenham’u za astronomiczną kwotę powyżej 91 milionów euro nie dostroił celownika, bowiem dwukrotnie z najbliższej odległości przestrzelił ponad poprzeczką bramki włoskiego zawodnika, który wczoraj pomimo poważnego już – jak na piłkarza – wieku zachowywał się po meczu jak rozbrykany sztubak. Wszystkich, którzy nie są fanami futbolu już dzisiaj namawiam na obejrzenie finałowych zmagań Juventusu z legendarną Barcą.

Mam przekonanie graniczące z pewnością, że dramaturgia tego meczu daleko wykroczy poza wszystko to, co na co dzień możemy obserwować na naszych stadionach ligowych, gdzie nawet mecze czwartoligowe, jak to miało miejsce ostatnimi czasy w Knurowie, są najczęściej areną gorszących zajść, a nierzadko tragedii.

Pozostańmy zatem w świetle jupiterów, które przydają blasku współczesnym bohaterom, a sława i pieniądze nie przesłaniają im najważniejszego zadania sportu, jakim jest dostarczanie radości i wzruszeń bohaterom i obserwatorom tego największego widowiska współczesnego świata.