Na szczycie, choćby i nie przyzwoicie
Przyszło nam żyć w czasach powszechnej konsumpcji i narastającej globalizacji, czyli takich, gdzie liczą się chęci władzy, sukcesu i kariery. Żyjemy w ciągłym pośpiechu i karierze zawodowej poświęcamy tyle czasu, że nie mamy go już ani dla siebie, ani dla rodziny, ani dla podziwiania piękna świata, ani piękna umysłu, o pięknie człowieczeństwa nie wspominając. I całkiem pokićkała się nam skala wartości.
Dawniej ważne było to, by żyć przyzwoicie – teraz ważne jest, by żyć na szczycie. Nieważne przy tym jest to, jak się owy szczyt zdobyło: choćby po trupach, byle do celu. Nowe mieszkanie, nowy samochód, nowy garnitur, nowa komórka, czasem nowa żona bądź partnerka, za to stanowisko to samo. Najlepiej jak najwyższe, bo tylko ono pozwoli zarobić tyle, by kredyty zaciągnięte na to nowe spłacać. To wszystko składa się dziś na słowo sukces. I tak wielu o nim marzy… Nie o słowie, rzecz jasna, jeno o sukcesie, dokładniej zaś jego odniesieniu. A rzekł swego czasu James Dobson, amerykański psycholog: Na co przyda się wspinanie po drabinie sukcesu, jeżeli u celu okaże się, że opiera się ona o niewłaściwy budynek?
Czy jednak, jak się tak głębiej zastanowić, to potrzebnie czepiam się karierowiczów? A może to wcale nie ma sensu. Wszak „Słownik Języka Polskiego” PWN podaje, że przyzwoitość to – postawa zgodna z obowiązującymi zasadami etycznymi i moralnymi; porządność, uczciwość, solidność… A że zasady etyczne dzisiaj się zmieniły, to i przyzwoitość zupełnie inaczej wygląda. Tyle że starcy, tacy jak ja, pozostali z tyłu i za trendami nie nadążają. Ale też pamiętają słowa Williama Whartona (właściwie Alberta Williama du Aime – amerykańskiego psychologa, malarza i pisarza): Prawdziwy sukces to nie kariera, lecz pozostanie panem swojego losu i możliwość decydowania, co będzie się robić w życiu, za które tylko my odpowiadamy.