Myślenie w cieniu pomników
Myślę więc jestem - stwierdził onegdaj Kartezjusz. Ale mylił się ten jeden z najwybitniejszych uczonych XVII wieku, uważany za prekursora nowożytnej kultury umysłowej. Dziś do szczęścia wystarczy być, po co jeszcze myśleć?
Różne są definicje myślenia. Większość zakłada jednak, że jest to ciągły proces poznawczy polegający na skojarzeniach i wnioskowaniu. I jakby tego było mało operujący elementami pamięci – takimi jak symbole, pojęcia, frazy, dźwięki czy obrazy.
Żyję na tym świecie ponad pół wieku, obserwuję żyjących nań homo sapiens (czyli ludzi rozumnych) i jakoś trudno mi uwierzyć, że interesują się myśleniem, o samym już myśleniu nie mówiąc. Może taka moja karma, a może nie mam szczęścia do ludzi. Bo jak powiada Stanisław Jerzy Lec: Do myślenia potrzebny jest mózg, nie mówiąc już o człowieku.
Definicje podają dalej, że za miarę sprawności myślenia można uznać inteligencję, a za miarę efektywności myślenia kreatywność. I tu kolejny klops. Bo choć inteligencji pracującej dziś – dzięki cudownemu rozmnożeniu szkół wyższych (nie mylić z uczelniami!) – ci dostatek, to inteligencji i kreatywności jak na lekarstwo. Kreatywność współcześnie kojarzy się w większości z budowaniem i stawianiem pomników. I upraszam o nie mylenie tych pojęć – budować można pomnik każdemu i wszędzie (niektórzy osobliwie uwielbiają wynosić na piedestał rządzących nimi), do stawiania potrzebne są już fundusze.
Pomniki mają to do siebie, że nawet najwznioślejsza idea zostaje w nich uwięziona. Myśl tymczasem jest wolna – teoretycznie rzecz jasna. I pewnie tyle tych pomników powstaje, bo – jako stwierdził Patrick Süskind (niemiecki pisarz i scenarzysta): myślenie to zbyt trudna sprawa, żeby każdy dyletant mógł się tym zajmować. Ale każdy sądzi, że potrafi myśleć i myśli bez żadnych zahamowań.
Tyle że niewiele z tego myślenia wynika, niestety.