Mit amerykańskich nierówności
Do rzeczy jednak. Frapującej, bo daleko od dominującego nurtu, w którym niemal wszyscy płyną – bez wysiłku – z prądem.
Za dwa tygodnie ukaże się w Stanach książka o amerykańskim micie nierówności („The Myth of American Ineqality” napisanej przez Phila Gramma – byłego szefa senackiej komisji ds. bankowości i Johna Early – dwukrotnie zastępcę komisarza rządowego Biura Statystyki Pracy (Bureau of Labor Statistics).
Autorzy dzielą się w niej tezą, że najbardziej niekorzystną w ostatnim półwieczu zmianą w dystrybucji dochodów w USA nie były bynajmniej rosnące nierówności dochodowe, a wyjątkowy wzrost równości wśród 60 proc. zarobkujących, znajdujących się w przedziale od dochodów najniższych do średnich.
Amerykański walec na dochody
Piszą, że realne, czyli oczyszczone z inflacji, świadczenia (transfery) rządowe wypłacane osobom z dolnych 20 proc. gospodarstw domowych miały wzrosnąć w latach 1967‒2017 o 269 proc., czyli ponad dwuipółkrotnie, podczas gdy dochody realne po opodatkowaniu gospodarstw o średnich dochodach (middle-income) wzrosły w tym samym okresie o 154 proc. tj. półtora razy.
Tak duża rozpiętość podziałała jak walec na dochody 60 proc. amerykańskich gospodarstw domowych z dolnych rejonów zarobków.
Można to oceniać na dwa co najmniej sposoby. Rząd robił co trzeba by równać, starał się jak umiał. A może to biznes zasypiał gruszki w popiele i skąpił najcenniejszej, bo dobrze wykwalifikowanej grupie zatrudnianych.
Gramm i Early wydają się sądzić, że rząd (kolektywny i zarazem różnorodny, bo raz spod znaku osła, raz słonia) bywał zanadto szczodry. Twierdzą, że efektem tej szczodrości jest spadek aktywności zawodowej (participation rate) wśród osób w wieku produkcyjnym z grupy gospodarstw z niskimi dochodami.
Wskazują, że wbrew szacunkom Biura Spisów (The Census Bureau) różnica nierówności między grupami 20 proc. najuboższych gospodarstw i takim samym odsetkiem gospodarstw najlepiej sytuowanych nie wzrosła przez minione półwiecze o 21 proc. – jak twierdzi Biuro Spisów, a w rzeczywistości spadła o 3 proc.
W ich opinii przyczyniło się do populistycznego wzmożenia w USA i zwijania się sił politycznych dominujących w kraju od prawie 100 lat.
Efektem tej szczodrości (rządu) jest spadek aktywności zawodowej (participation rate) wśród osób w wieku produkcyjnym z grupy gospodarstw z niskimi dochodami
W mocno niepoprawnym politycznie, ale nieskrywanym za mową-trawą skrócie, populistów słychać bardziej i widać więcej, bo mimo że mniej pracują, to na życie starcza, za to czasu i energii na gardłowanie od rzeczy mają teraz więcej.
Populiści na fali
Liczby zdają się przemawiać za takim ujęciem, choć – rzecz jasna – na lep populizmu łapią się nie tylko ubodzy żyjący wskutek tego bez elementarnej wkładki edukacyjnej w sobie.
W 2017 r. w gospodarstwach stanowiących 20 proc. gospodarstw najuboższych, ale z osobami w tzw. wieku produkcyjnym przeciętny roczny dochód z pracy wyniósł ledwo 7 000 dolarów i tylko 36 proc. osób była zatrudniona. Jednak po doliczeniu świadczeń i uwzględnieniu ulg podatkowych dochody tych 20 proc. gospodarstw osiągnęły średnio 48 800 dol. rocznie.
W tym samym roku w tym samym typie gospodarstw dochody z pracy wyniosły w drugim kwintylu (tj. od 20 proc. do 40 proc. na osi dochodowej) 31 800 dol., a 85 proc. członków tych gospodarstw wykonywało prace zarobkowe. Po dodaniu świadczeń i uwzględnieniu ulg średni dochód drugiego kwintyla wynosił 50 500 dol. i był o jedynie 3,5 proc. wyższy niż w pierwszym kwintylu (od 0 proc. do 20 proc. całej populacji, licząc od najniższych do najwyższych dochodów w piątym kwintylu)
A co działo się w środkowym kwintylu gospodarstw w wieku produkcyjnym (40 proc. – 60 proc.)? Pracowali w nim niemal wszyscy (92 proc.), a średnie dochody z pracy wyniosły 66 500 dol. rocznie. Jednakże po podatkach i transferach świadczeń dochody ogółem osób z tego kwintyla ogółem do 61 350 dol., więc były o jedynie jedną czwartą wyższe niż w najgorszym, czyli pierwszym kwintylu.
Najciekawsze jednak dopiero przed nami. Gospodarstwa amerykańskie z pierwszego kwintyla są mniej liczne – liczą przeciętnie 1,92 osoby, podczas gdy w drugim kwintylu średnia wynosi 2,41, zaś w trzecim – 2,62.
Jeśli uwzględnić liczebność to ujawnia się rzecz niespodziewana – dochody per capita w pierwszym „mało procującym” kwintylu są o 14 proc. wyższe niż w drugim i o 3,3 wyższe niż w trzecim.
Ponieważ z powodu kompresowania kosztów w liczniejszych rodzinach (przy tej samej lampie może czytać kilka osób) miernik per capita może być mylący. Po korekcie o ten czynnik pochodzące głównie z świadczeń dochody pierwszego kwintyla były o 2400 dol. (6,6 proc.) wyższe niż drugiego oraz niższe jedynie o 3 300 dol.(7,8 proc.) niż trzeciego.
Obrazu dopełnia fakt, że udział zarobkujących w pierwszym kwintylu spadł z 68 proc. w 1967 r. do nieco ponad jednej trzeciej (36 proc.) w 2017 r.
Bieda w przebogatych Stanach zjednoczonych
Byłoby nieporozumieniem wyciągać na podstawie danych przedstawianych przez Gramma i Early bardzo stanowcze wnioski, zwłaszcza że wielką część pierwszego kwintyla stanowią w USA kolorowi funkcjonujący w sporej liczbie na poboczach społeczności oraz niedawni imigranci. To z pewnością zamazuje obraz.
Duże obszary biedy w przebogatych Stanach są blizną na obliczu szeroko rozumianego państwa, które z jednej strony nie umie stwarzać miejsc i zachęcić do pracy ludzi najuboższych, a z drugiej wydaje astronomiczne kwoty na świadczenia społeczne, choć z powodu równie astronomicznych kosztów leczenia (banalna operacja wyrostka robaczkowego kosztowała ostatnio znajomego 150 000 !!! dolarów), nie jest w stanie zapewnić powszechnej i kosztowo dostępnej opieki zdrowotnej.
Amerykanie płacą co roku mniej więcej 4,4 biliony (4 400 mld) dol. podatków. Z tej wielkiej kwoty aż dwie piąte (82 proc.) to podatki ściągane od osób z czwartego i piątego kwintyla gospodarstw osiągających dochody z pracy.
W 2017 roku rząd federalny oraz władze stanowe i lokalne wypłaciły w formie redystrybucji dochodów jedną piątą (22 proc.) dochodów gospodarstw domowych osiąganych z pracy, tj. 2,8 bilionów (2 800 mld) dolarów. Ponad 2/3 tej wielkiej kwoty przybrało formę świadczeń dla gospodarstw z pierwszego i drugiego kwintyla. Nie widać tego jednak w oficjalnych statystykach, ponieważ Biuro Spisów zalicza do redystrybucji tylko 900 mld dol., pomijając 1 900 mld dol. uzyskiwanych zwłaszcza w formie przywilejów podatkowych i bonów żywnościowych.
Obszary biedy w przebogatych Stanach są blizną na obliczu szeroko rozumianego państwa, które z jednej strony nie umie stwarzać miejsc i zachęcić do pracy ludzi najuboższych, a z drugiej wydaje astronomiczne kwoty na świadczenia społeczne
Konieczność rozdawania kartek na jedzenie to wielka drzazga w równie wielkim tyłku Ameryki. Będzie w nim tkwiła jeszcze długo. Większość w miarę zasobnych i majętnych Amerykanów ceni swoją pracę i jej efekty, sądząc przy tym słusznie, że nie ma lepszej recepty na powodzenie ekonomiczne niż liberalny lub – jak kto chce – neoliberalny model gospodarczy i zapewne mniej słusznie, że żeby wyjść z biedy wystarczy zakasać rękawy.
Jan Cipiur