Menel nasz pan
Na nadmiar zimy latoś nie możemy narzekać - ku utrapieniu narciarzy, górali i radości kierowców. A jednak te kilka mroźnych dni wystarczyło, by w warszawskich autobusach - niczym paniska - rozgościli się bezdomni. Stosy ogromnych, kraciastych toreb, okutana w łachmany postać i... smród. Odór tak potworny, iż pozostali pasażerowie tłoczą się niby śledzie w drugiej części pojazdu - byle jak najdalej od źródła owej woni. Co jakiś czas do pojazdu wsiada nowy pasażer, skuszony mnogością wolnych miejsc siedzących - i po chwili dołącza do sterroryzowanej reszty. Obdarty kloszard jedzie tymczasem dalej, przez nikogo nie niepokojony...
Kontrola biletów w niczym nie zmienia tej, iście żenującej, sytuacji. Nieustępliwi rewizorzy, co to nie odpuszczą ani zakochanym studenciakom, ani matce z dzieckiem, ani emerytowi, który – rzecz poniekąd zrozumiała – zapomniał przełożyć z wczorajszej koszuli karty seniora, zdają się nie dostrzegać bytności cuchnącego opoja – choć można postawić dolary przeciw orzechom, iż akurat ten pasażer na pewno nie dysponuje ważnym biletem. Kloszardów w setkach najróżniejszych miejsc ignoruje również policja i straż miejska. Na warszawskim Powiślu, dokładnie vis-a-vis szpitala, od lat już koczuje takowy jegomość – zmuszając najbardziej wytrzymałych pasażerów do oczekiwania poza przystankową wiatą nawet w największy deszcz. Indolencja służb porządkowych? Niestety, nie tylko.
Od pewnego czasu kwestia usuwania uciążliwych osobników z tramwajów, autobusów, przystanków, parków i innych miejsc, w których absolutnie nie powinni się znaleźć, rozważana jest w kategoriach… wolności i praw obywatelskich. Obrońcy praw człowieka z uporem godnym lepszej sprawy udowadniają, że wyproszenie cuchnącego, uciążliwego i zanieczyszczającego pojazd indywiduum na pierwszym przystanku narusza prawo tegoż do życia – biedaczysko bowiem niechybnie zamarznie, niczym ubogie dziewczę w prastarym szlagierze „Puchowy śniegu tren”. Z kolei odstawienie menela ciupasem chociażby do policyjnej izby zatrzymań, gdzie siarczysty mróz nie byłby mu groźny, narusza… przyrodzone każdej istocie ludzkiej prawo do wolności.
W tym momencie aż się prosi pytanie: gdzie w tym całym szaleństwie podziały się prawa pasażerów – dziesiątków tysięcy ludzkich istnień, które – stosując się do wszelkich „zasad współżycia społecznego”, oczekują w zamian usługi transportowej wykonywanej w godziwych i nie urągających ludzkiej godności warunkach? Gdzie prawa kierowców, motorniczych czy maszynistów, którzy w zakresie obowiązków nie mają wpisanych dyskomfortów podobnych do tych, z jakimi na co dzień zmagają się załogi pojazdów asenizacyjnych? Wreszcie: jaką moc mają odpowiednie zapisy w regulaminach publicznych przewoźników, pozwalające obsłudze bezzwłocznie usunąć z pojazdu każdą osobę, która „wzbudza odrazę brudem lub niechlujstwem?” Zwłaszcza, że nie tylko o subiektywne poczucie odrazy tu chodzi. Nie sposób dziwić się nawrotowi wszawicy w warszawskich szkołach, jeżeli uświadomimy sobie, że na tej samej welurowej tapicerce Solarisa czy MAN-a, którym wraca ze szkoły nasza pociecha, godzinę wcześniej rozsiadł się osobnik „skrzywdzony przez społeczeństwo”. Wbrew niektórym apologetom humanitaryzmu, nie ma też cienia faszyzmu w oczywistym twierdzeniu, iż kloszardzi roznoszą choroby zakaźne. Trudno doszukiwać się osobowości godnej Nikity Jeżowa czy Pol-Pota w pasażerach tramwaju, dla których pozbycie się uciążliwego towarzysza podróży jest stokroć ważniejsze aniżeli troska o tegoż problemy egzystencjalne. A jednak – zamiast rozwiązać problem w sposób optymalny dla wszystkich – piętrzy się trudności, sprowadzając ad absurdum najprostsze, obowiązujące od wieków w ludzkich społecznościach zasady.
Tymczasem rozbisurmaniony menel wygrywa ze społeczeństwem – nie tylko w przestrzeni publicznej. Media doniosły ostatnio o wygranym procesie, jaki syn Violetty Villas wytoczył jej samozwańczej „opiekunce”. Sąd – zarówno karny, jak i cywilny – potwierdził wszystkie przypuszczenia, jakie wysuwano pod adresem pochodzącej z marginesu kobiety. I co? I nic! Niejaka Elżbieta B. nadal okupuje bezprawnie zagarnięty – co potwierdził sądowy werdykt – dom, szantażując wszystkich ewentualnym samobójstwem, i w dalszym ciągu dewastując bezprawnie zajęte mienie. Wniesienie apelacji skutecznie zablokowało możliwość eksmisji – chociaż idąc tym tropem, należałoby złodziejowi zezwolić na korzystanie ze skradzionego roweru aż do chwili uprawomocnienia się skazania. Jednak mieszkający na dziko menel – to zupełnie inna sprawa. Tysiące kruczków prawnych skutecznie umożliwiają dalsze demolowanie nie swoich mieszkań i niepłacenie czynszu przez przedstawicieli szeroko rozumianego „elementu”. Eksperci od rynku nieruchomości zgodnie twierdzą, iż rynek ten znormalnieje nad Wisłą dopiero wtedy, kiedy kwestia uciążliwych lokatorów uregulowana zostanie zgodnie zarówno z zasadami praworządności, jak też przede wszystkim ze zdrowym rozsądkiem.
Odrębna sprawą jest spore przyzwolenie społeczne dla poczynań różnego rodzaju meneli. Wbrew opiniom wielu rodaków, to nie przedstawiciele elit nadużywają swej pozycji w stopniu największym i najbardziej drastycznym. To rozpasana tzw. patologia z reguły robi co jej się podoba, mając głęboko w nosie współobywateli, wymiar sprawiedliwości i w ogóle wszystko i wszystkich – i każdą formę empatii bądź zrozumienia traktując jako potencjalną słabość. Czas ten smutny stan rzeczy zmienić – nie tylko w trosce o współobywateli, ale również o przyszłe pokolenia. Nie chodzi oczywiście o to, by bezdomni zamarzali na ulicach, a komornicy celowo odwiedzali pijackie meliny w środku nocy. Chodzi o to, by każdy mieszkaniec naszego pięknego kraju zrozumiał, że nie ma nic za darmo – a stan posiadania jest wprost pochodną wykonanej pracy. Tym, którzy nie chcą zrozumieć tej jakże prostej zasady, społeczna gospodarka rynkowa może zapewnić jedynie lokal socjalny w najniższym standardzie. To i tak aż nadto. Wszystko inne, również miejski transport, dostępne jest po pierwsze odpłatnie – po drugie zaś wyłącznie dla tych, którzy potrafią dopasować się do cywilizowanej części społeczeństwa…