Konie też miały swoją pandemię, ale gdyby dziś zachorowały to nie byłoby recesji
150 lat temu mnóstwo koni zaniemogło w Ameryce na grypę. Zaczęło się w Kanadzie we wrześniu 1872 roku, na pastwiskach w okolicach Toronto. Rząd USA spóźnił się z zamknięciem granicy i już w grudniu, zapewne przez Detroit i Buffalo, zaraza dotarła aż nad Zatokę Meksykańską, a wiosną 1873 roku nad wybrzeże Pacyfiku i Kubę.
Po roku „kanadyjska choroba koni”, jak ją początkowo zwano, dotarła aż do Nikaragui. Epidemia przenosiła na coraz szersze obszary głównie w wyniku transportu koni na miejsca pracy koleją ze wschodu na zachód USA.
Konie oraz muły zarażone wirusem końskiej grypy dostawały gorączki, chrypliwego kaszlu i, rzecz jasna, słabły. Widomym objawem był ich chwiejny krok i klapnięte uszy.
Choroba mogła trwać kilka tygodni, ale powrót zwierząt do pełnej formy trwał dłużej, albo też już nigdy nie były tak silne jak przedtem. A robota nie czekała.
Koń jak stacja benzynowa i elektrownia
Kiedyś koń był jak stacja benzynowa, albo elektrownia. Dostarczał energii, głównie pociągowej w transporcie, ale też chodząc w kieracie napędzał urządzenia. Bez koni było ani rusz. Popyt na siłę pociągową był wielki i rósł bezustannie.
Wprawdzie torów kolejowych przybywało w XIX wieku w Ameryce co rok kilometrów tysiącami, ale sieć była gęsta tylko na wschodzie USA i Kanady, a wagonem ciągniętym przez parowóz towarów i ludzi po ulicach miast i farmach wtedy nie rozwiozłeś. Ponadto, większość żyjących wówczas Amerykanów trudniła się rolnictwem, a na polach konie były praktycznie jedyną siłą pociągową.
Nic dziwnego, że grypa wśród koni odbiła się bardzo mocno na gospodarce Ameryki. Niektórzy twierdzą, że na terenach ogarniętych końską epidemią było tak, jakby dziś zamknąć stacje benzynowe i wyłączyć prąd.
Zerwane łańcuchy transportu oznaczały niedostatek węgla na opał, gorsze zaopatrzenie w żywność, a zwłaszcza niedostatek piwa w barach. Zdesperowani właściciele firm komunikacji miejskiej zatrudniali ludzi do ciągnięcia wagonów tramwajowych napędzanych wtedy „motorami” na owies.
Jak chory koń wywołał recesję
W dorocznym raporcie ówczesnego komisarza rządu ds. rolnictwa za 1872 r. (Report of the Commissioner of the Agriculture for the Year 1872), w rozdziale pt. „Końska grypa”, prof. weterynarii z Uniwersytetu Cornella James Law napisał, że padło wówczas między 1 a 2 proc. wszystkich koni, choć były miejsca (np. Farmingdale na Long Island), że śmiertelność wynosiła nawet 10 proc.
To stosunkowo niewiele, ale wziąć też trzeba po uwagę ocenę Lawa, że przechorowało, a gdy były niedysponowane nie mogły pracować, od 80 do nawet 99 proc. wszystkich koni. Nie wiadomo, czy przypadkiem nie przesadził, ale jeśli nawet to i tak skutki były fatalne.
Są one do zaobserwowania w statystykach PKB, choć można toczyć boje nie do rozstrzygnięcia odnośnie do głównej przyczyny jego spadku. Z tzw. tablic Maddisona wynika, że w 1873 roku produkt krajowy brutto na głowę mieszkańca Stanów Zjednoczonych wyrażony w tzw. dolarach porównywalnych o wartości nabywczej z 1990 r. wynosił 2604 dolary. Rok później spadł do 2527 dol. i stan z 1873 r. przekroczył dopiero po kilku latach, w 1878 r.
W kronikach piszą jednak, że gospodarką amerykańską zachwiała wówczas przede wszystkim panika finansowa z 1873 r. przywleczona z Europy, gdzie padły rynki giełdowe. Dla pokrycia niedoborów gotówki inwestorzy europejscy przedstawiali na potęgę do wykupu obligacje amerykańskie, głównie towarzystw kolejowych.
Upadek jednego z banków mocno zaangażowanych w te obligacje wywołał wielkie problemy w całym amerykańskim sektorze bankowym.
Nawet jeśli końska grypa nie była kluczowym czynnikiem ówczesnych trudności gospodarczych, to była jak nafta dolewana do ognia.
Wg ówczesnych oficjalnych statystyk rządowych, w styczniu 1873 r. było w Stanach 9,2 mln koni i 1,3 mln mułów. Średnia cena konia wynosiła wówczas prawie 74 dolary, które stanowiłyby równowartość dzisiejszych 1630 dolarów.
Za takie pieniądze można dziś kupić tam najwyższy model Iphone’a 12 Pro i do tego Apple Watch 4 oraz słuchawki Airpods z ładowaniem bezprzewodowym i zostałoby jeszcze trochę reszty.
Ceny były zróżnicowane regionalnie. Najdroższe były konie w New Jersey (średnia cena 127 dol.), a w Teksasie trzy i pół razy tańsze. Muły były droższe, sztuka kosztowała przeciętnie 95 dol. Łączną wartość wszystkich koni i mułów oszacowano wówczas na 810 mln ówczesnych dolarów (dziś byłoby to niemal 18 mld dol.).
Znaczenie koni dla amerykańskiej gospodarki widać najwyraźniej, gdy uświadomić sobie, że 810 mln dol. wyceny całego pogłowia stanowiło aż 9 proc. PKB za 1873 r., które wyniosło 9,24 mld dol. W dzisiejszych warunkach byłoby to 0,1 proc. (18 mld dol. do 21 270 mld wartości PKB w 2020 r.).
Nie było wówczas leków na grypę i stan ten trwa właściwie do dzisiaj. W staraniach o zdrowie zwierząt i związanych z nimi interesów odkażano stajnie, dawano koniom lepszą paszę, okrywano kocami. Zdarzało się, że podawano im także dżin z imbirem lub co nieco arszeniku.
Można było także zwrócić się do uzdrowicieli. Pewien szyderca martwił się na łamach Chicago Tribune, że sterane i maltretowane amerykańskie konie mogą zacząć padać w wyniku szoku na tle tej nagłej troski.
Jak to jest z zarazami, i ta rozeszła się w końcu po kościach. W poszukiwaniu kontrapunktu na finał tej opowiastki przejrzałem dzisiejsze statystyki. Wynik był zaskakujący – dane dotyczące wielkości końskiej populacji w USA różnią się bardzo w zależności od źródła.
American Horse Council twierdzi, że nieco ponad 1 mln właścicieli posiada dziś (2019 r.) łącznie ok. 7,2 mln koni, a Food and Drug Administration zainteresowaną sprawą od strony zapotrzebowania np. na leki weterynaryjne ocenia, że jest ich 3,8 mln, czyli o połowę mniej.
Różnica wynika po części z uwzględniania bądź nie, mułów, osłów, kucyków. Tak duża rozbieżność świadczy jednak przede wszystkim o trzeciorzędnym dziś znaczeniu gospodarczym koni co sprawia, że nikomu nie chce się trudzić nad doprowadzeniem statystyk do porządku.