Kanadyjczycy wybrali w tym roku urlop w kamperach
W sierpniu zaobserwowałem masy Kanadyjczyków, jadących na półwysep Gaspésie, leżący nad Zatoką Św. Wawrzyńca czyli nad Atlantykiem, a więc na wschodnim czubku tej części kraju. Tam zresztą, na tym czubku w dzisiejszym mieście Gaspé, w 1534 roku wylądował francuski żeglarz Jacques Cartier i zapoczątkował francuską kolonizację Kanady, która wtedy jeszcze nie nazywała się Kanadą.
(Kanada pochodzi od słowa kanata i w języku tamtejszych Indian, Irokezów i Huronów, oznacza wioskę. Cartier właśnie tę kanatę usłyszał od autochtonów, którzy wskazywali mu drogę do osady Stadacona, niedaleko dzisiejszego miasta Quebec. Cartier ukuł z kanaty Kanadę).
Przesiadka z samolotu do kampera
W drodze na półwysep Gaspésie widziałem samochody nie tylko z prowincji Quebec, lecz i z pobliskiego Nowego Brunszwiku, z trochę dalszego Ontario, a także kilka wozów z odległej Alberty na zachodzie kraju, a jeden nawet z Kolumbii Brytyjskiej nad Pacyfikiem.
Większość to kampery lub wozy z ogromnymi zazwyczaj, niemal jak domami, przyczepami kempingowymi.
Kanadyjczycy po swym ogromnym kraju chętnie podróżują z własnym lokum, ale w tym roku to się chyba jeszcze nasiliło. Mijane przeze mnie kempingi były bardzo obłożone. Do tego w podróż ruszyli też ci, którzy odstąpili lub musieli odstąpić od podróży „do ciepłych sąsiadów” i wypełnili nie tak znowuż bardzo liczne hotele, pensjonaty i motele w tamtym rejonie.
Z trudem znalazłem kilka noclegów (a trzeba było zamawiać wcześniej), choć zazwyczaj takich trudności w przedpandemicznych czasach tam podobno nie było.
Brak wolnych miejsc dla turystów i pracowników sezonowych
Właściciele kempingów i hotelarze mogli więc generalnie nie narzekać na koronawirusa. Doskwierał im jedynie, jak usłyszałem, brak sezonowych pracowników, którzy w tym roku z powodu covida nie dojechali. Widziałem kilka nieczynnych restauracji lub otwieranych tylko na kawałek dnia, i to w środku sezonu. Było tak np. w popularnej turystycznie miejscowości Carleton-sur-Mér.
(Nawiasem mówiąc, nazwa miasta pochodzi, choć nie od początku, od brytyjskiego wojskowego i gubernatora Quebecu Guy Carletona, który dbał o francuskie tradycje w tej zdobytej w 1759 roku przez Brytyjczyków prowincji; dla quebeckich frankofonów jest więc postacią pozytywną).
W obłożonym turystycznie Carleton-sur-Mér miałem szczęście z noclegiem. Dzięki temu, że nie dopisali sezonowi robotnicy, można było się zakwaterować w domu, który był przeznaczony właśnie dla nich. Pozostał kłopot z posiłkiem na mieście i ostatecznie dobrze, bo taniej, wyszło z wziętą na wszelki wypadek zupą w proszku, zagryzioną chlebem.
W miejscowości Mont Joli przy wjeździe na Półwysep Gaspésie jedna z restauracji, wcześniej słynąca z regionalnych dań, tym razem miała do zaoferowania wyłącznie kanapki, niby różnorodne, ale kanapki jadam zwykle w domu. Dobrze, że działała pobliska sieciówka Normandin, która serwowała i pizze, i pieczoną jedną czy dwie ryby, i np. żeberka. I tam się dopiero pożywiłem.
Przy okazji, Mont Joli to miasteczko, gdzie w drugiej połowie XIX wieku pośpiesznie zbudowano stację kolejową, aby komunikacyjnie połączyć z resztą kraju Nowy Brunszwik i Nową Szkocję. Dzięki temu, to było warunkiem, te prowincje mogły w 1867 roku przystąpić do powstającej właśnie Konfederacji Kanadyjskiej. Dziś stary żółty wagonik na kawałku toru zaświadcza o czasach z początków państwowości.
Taka podróż poza autostradą pozwoliła zobaczyć dziesiątki domków, nierzadko na sprzedaż. Tak żyją Kanadyjczycy poza aglomeracjami.
Spotkałem rodzinę, która kupiła domek i przeprowadziła się do Gaspésie spod Montrealu. Cóż, piękna okolica, ale bytowanie tam zwłaszcza zimą nie jest łatwe. Pada tam kilka razy więcej śniegu niż gdzie indziej i wieją silniejsze wichury znad Atlantyku.
Drogi są owszem oczyszczane, autobusy szkolne przywożą dzieci do nauki w miasteczkach, ale poza tym życie zamiera tam na kilka miesięcy w roku.
Zawsze jest coś za coś. A żyć i podróżować trzeba. Kanadyjczycy są nawykli do pokonywania trudności, jakie niesie codzienność.