Grecja skończy jak Argentyna? Nie, będzie jeszcze gorzej
Grecja nie jest pierwszym krajem, który stoi na skraju finansowej przepaści. Kilkanaście lat temu zbankrutowała Argentyna. Dlaczego tym razem trudniej będzie podnieść się z upadku?
Niektórzy chcieliby wierzyć, że Grecję czeka podobny los, jaki spotkał Argentynę, która zbankrutowała 14 lat temu. Gdy zobaczymy statystki tego drugiego co do wielkości kraju Ameryki Południowej, to sytuacja rzeczywiście wyglądała znacznie lepiej już po kliku kwartałach od ogłoszenia niewypłacalności. Bezrobocie stosunkowo szybko spadało, wzrost gospodarczy wręcz galopował, a Buenos Aires zaczęło spłacać długi zaciągnięte w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. Stymulatorem tego procesu, według wielu obserwatorów było uwolnienie kursu peso, które od początku lat 90. było na stałe powiązane z dolarem amerykańskim. Tym samym konkurencyjność kraju poprawiła się bardzo szybko, chociaż lokalna waluta straciła w ciągu czterech miesięcy aż 70 proc. swojej wartości.
To jednak tylko połowa prawdy. Drugim powodem gospodarczego odbicia była rozpoczynająca się akurat hossa na rynku surowców rolnych, a zwłaszcza soi, której wartość w ciągu trzech lat (licząc od 2001 r.) potroiła się. Nałożenie specjalnych podatków na eksport żywności pozwoliło na ustabilizowanie się sytuacji fiskalnej kraju i wychodzenie z zapaści gospodarczej. Niebagatelną kwestią była również stosunkowo dobra koniunktura na świecie. Zapobiegła ona rozprzestrzenieniu się kryzysu na kraje ościenne oraz stymulowała popyt na produkty rolne, na rynku których Argentyna jest globalnym liderem.
„Jestem ci winien”
Takiego efektu trudno jednak szukać dziś w Grecji. Gospodarki krajów strefy euro bardzo powoli wychodzą z najgorszej od 70 lat recesji. Ateny nie mają także żadnych przewag konkurencyjnych, a bilansowanie gospodarki przebiega bardzo powoli, czego dowodem jest utrzymujący się deficyt na rachunku obrotów towarowych przekraczający 6 proc. PKB.
Sytuacja w Grecji przynajmniej na początku powinna być zbieżna z tym, co działo się w Argentynie. Wprowadzona kontrola przepływu kapitału prawdopodobnie będzie dalej utrzymywana mimo zapewnień rządu Syrizy, że w ciągu najbliższych godzin Grecy uzyskają dostęp do gotówki. Kolejnym problemem będzie wypłata wynagrodzeń w sektorze publicznym.
Ze względów technicznych oraz prawnych bardzo trudno będzie Grecji zrezygnować z euro. Z tego powodu w ciągu najbliższych kilku tygodni konieczne stanie się wprowadzenie równoległej waluty. Najprawdopodobniej pracownicy dostaną pensje w postaci IOU („I owe you”, z angielskiego „jestem ci winien”). Będzie to zobowiązanie państwa do wypłaty w przyszłości równowartości wynagrodzenia w euro. Najpewniej jednak IOU zostanie wyceniane jako instrument o mniejszej wartości niż nominalna.
Cały ten proces byłby zalążkiem do powolnego przechodzenia na własną walutę, której realna wartość do euro straciłaby w pierwszych tygodniach przynajmniej 50 proc. Dodatkowo populistyczny rząd prawdopodobnie zacząłby stymulować gospodarkę poprzez intensyfikację wydatków. To w konsekwencji może doprowadzić do wzrostu inflacji i dalszego spadku wartości waluty.
Stosunkowo szybko należałoby przywrócić funkcjonowanie systemu bankowego. Zarówno depozyty, jak i kredyty denominowane w euro zostałyby zamienione na nową walutę, której wartość byłaby pochodną IOU. Dzięki temu grecki bank centralny uniezależniłby się od europejskich władz monetarnych i mógłby prowadzić własną politykę pieniężną. To zakończyłoby problemy z płynnością instytucji finansowych i pozwoliłoby na ponowne otwarcie banków.
Powrót do konkurencyjności
Biorąc pod uwagę, jak do kwestii zmian gospodarczych podchodzi większość Greków oraz przez kogo są reprezentowani w parlamencie, konkurencyjne dostosowanie gospodarki będzie bardzo bolesne, a życzeniowe podejście obywateli przez długi czas zwiąże ręce władzy do przeprowadzania reform.
W scenariuszu optymistycznym poziom życia w Grecji spadnie do takiego, który obserwowany jest w Rumunii czy Bułgarii. Jeżeli władze do tej pory nie przeprowodzną odważnych zmian poprawiających wydajność państwa, wtedy kraj może dołączyć do najbiedniejszych regionów Europy ze średnim wynagrodzeniem brutto na poziomie 300-400 euro. To oznacza mniej więcej spadek płacy realnej o 70 proc.
Marcin Lipka
analityk walutowy Cinkciarz.pl