Garażowe piractwo, korporacyjny absurd
Zdarza się - choć ma to miejsce niezmiernie rzadko - że szara rzeczywistość jest w stanie wprawić w zakłopotanie zwolenników najbardziej złowieszczych "spiskowych teorii dziejów". Tropiciele nowego światowego rządu, poszukiwacze masońskich sprzymierzeń, naoczni świadkowie lądowania Marsjan na polu pod Rykami, ba! nawet zwolennicy tezy o ograniczaniu populacji ludzkiej przez zrzucanie z samolotów różnych toksycznych substancji muszą wtedy uderzyć się w pierś i powiedzieć: czegoś TAKIEGO nawet my, w naszej chorej wyobraźni, nie byliśmy w stanie wymyślić! Oczywiście, nie stanowi to bynajmniej powodu do chluby dla tych, za sprawą których spaczona wizja rzeczywistości staje się naszym udziałem.
Taki właśnie „pasztet” wypuściła ostatnio Auto Alliance, amerykańska organizacja zrzeszająca producentów samochodów. Według ekspertów prawnych tego stowarzyszenia, naprawy samochodu dokonywane przez użytkownika, jak również nieautoryzowane stacje obsługi powinny być traktowane przez prawo jako… piractwo. Tak, to nie przejęzyczenie – zdaniem Auto Alliance samochód – z uwagi na duży udział zaawansowanych technologii w nim zawartych – powinno się uznawać za utwór, chroniony przepisami prawa autorskiego. Zatem – skoro nie można sobie w dowolny sposób majstrować w kodzie źródłowym Internet Explorera, analogiczne ograniczenie powinno się odnosić również i do pojazdów mechanicznych. Oczywiście, koncerny motoryzacyjne nie byłyby sobą, gdyby nie odwołały się do troski o bezpieczeństwo ruchu drogowego i stan środowiska – po raz kolejny zatem mogliśmy usłyszeć historie o tym, jak to samochód naprawiany poza ASO staje się dla atmosfery zagrożeniem porównywalnym z elektrownią w Czarnobylu, rzecz jasna w roku 1986…
Czytając takie „rewelacje” trudno nie odnieść jednego wrażenia: ich twórcy chyba za bardzo naoglądali się twórczości filmowej braci Wachowskich, co wzbudziło w nich przemożną chęć stworzenia własnego Matrixa – na podobnej wszakże zasadzie, jak rozkochany w „Batmanie” dzieciak wchodzi na dach 20-piętrowego wieżowca, aby oddać skok życia. W jednym i drugim przypadku efekty są pożałowania godne – choć pomysł Auto Alliance, gdyby w jakiś sposób udało się go wcielić w życie, byłby w skali globalnej nieporównanie bardziej szkodliwy. Od przeszło dwóch tysięcy lat, kiedy to rządzący ówczesnym cywilizowanym światem Rzymianie zadali sobie trud zdefiniowania poszczególnych kategorii praw rzeczowych, podstawowa treść takich pojęć jak: własność, posiadanie, dzierżawa czy dziedziczenie nie uległa zasadniczym zmianom. Doprawdy – trzeba cechować się niewyobrażalnym wprost tupetem, żeby zapragnąć – po tylu stuleciach – samowolnie zmieniać definicję prawa własności, do czego tak naprawdę sprowadza się koncepcja lansowana przez motoryzacyjne lobby w USA. Bo przecież istotą tegoż prawa jest przekazanie przedmiotu transakcji do dyspozycji nabywcy bez żadnych dodatkowych warunków – a więc również i bez nakładania na nabywcę jakichkolwiek zobowiązań względem zbywcy. Idąc tropem wyznaczonym przez Auto Alliance, należałoby iść za ciosem i nie ograniczać się tylko do samochodów – wszak może być to poczytane jako naruszenie zasady równości podmiotów… Mogłoby to wyglądać całkiem ciekawie: przed zrobieniem porannej jajecznicy należałoby niezwłocznie skontaktować się z rolnikiem, będącym producentem „utworu” w postaci jajka – i uzyskać potwierdzenie, że ten akurat egzemplarz rzeczonego „utworu” nie został przezeń zakwalifikowany do wykorzystania wyłącznie jako składnik kogla-mogla. Kupując góralskie, stylowe kierpce od „białego niedźwiedzia” pod Gubałówką należałoby uzyskać od pana misia kompletne informacje: czy udziela nam licencji na chodzenie na spacer, czy też prawa autorskie obejmują jedynie użytkowanie w domu? A co z przejażdżką rowerową czy grą w badmintona? Wszak firma Byrcyn & Bułecka Co. Ltd. mogła nie przewidzieć takiego zastosowania – a to juz łoznaca iście pierońskie piractwo…
Szokować też może sama koncepcja zrównania utworów o charakterze niematerialnym z jak najbardziej fizycznym bytem, jakim jest auto. Każdy, kto choć trochę liznął księgowości zdaje sobie sprawę, że środki trwałe podlegają innym procedurom aniżeli wartości niematerialne i prawne – do których zalicza się właśnie wszelkie licencje czy prawa do wykorzystywania utworów artystycznych. Różnice są zresztą widoczne nie tylko w księgowym arkuszu kalkulacyjnym, ale i w normalnym życiu. „Sklonowanie” samochodu czy motocykla w domowych warunkach jest niemal awykonalne – tymczasem sporządzenie kopii płytki z Windowsem, pomimo wszelkich zabezpieczeń, wciąż nie wykracza poza umiejętności studenta informatyki. Dlatego właśnie słyszy się o pirackich programach czy portalach umożliwiających „dzielenie się” filmami – nie o konkurentach VW czy Hondy działających w przydomowych garażach. Jednym słowem – jeśli panowie producenci chcą objąć swoje wytwory prawami autorskimi właściwymi raczej dla dzieł sztuki, może powinni raczej pomyśleć o pisaniu wierszy? Lojalnie jednak przestrzegam: zysku porównywalnego z produkcją aut na tym się raczej nie zrobi – nawet będąc laureatem literackiej Nagrody Nobla. Może zatem lepiej nie silić się na artyzm – i pozostać tym, kim się jest od lat (czytaj: dobrym rzemieślnikiem)?
Oczywiście, byłbym zapomniał o jednym. Te całe inicjatywy, to ograniczanie praw właścicielskich forsowane tylnymi drzwiami – to wszystko w trosce o klienta, o to, by bajerancki spojler nie uciął głowy nieostrożnemu pieszemu, a przeprogramowany komputer nie wyłączył ABS-u właśnie wtedy, kiedy jest on najbardziej potrzebny. Tyle, że do realizacji tych jakże szczytnych celów bynajmniej nie trzeba uciekać się do prawa autorskiego. Od co najmniej pół wieku każdy pojazd poruszający się po drogach cywilizowanej części świata musi przechodzić coroczne przeglądy okresowe, potwierdzające zgodność z wymogami technicznymi ustalanymi przez administrację publiczną – nie kartel producentów. Nie ma przy tym żadnego znaczenia, czy dodatkowe wyposażenie było instalowane przez ASO, pana Zdzisia w prywatnym warsztacie, samego właściciela czy nawet jego psa; liczy się odpowiadanie standardom, określonym w ministerialnym rozporządzeniu. Zadaniem diagnostów jest między innymi eliminacja przyciemnianych po amatorsku szyb, ksenonowych reflektorów w dwudziestoletnim Passacie czy „usportowionych” (czytaj: pustych) wydechów. Wspomagającą rolę spełniają patrole policyjne, które również dysponują bardzo szerokimi kompetencjami – aż do wycofania z ruchu pojazdu, który nie spełnia elementarnych wymogów. Jeśli zatem AutoAlliance faktycznie myśli o dobru wspólnym – może lepiej zacząć od przekazywania jednostkom Policji chociażby przenośnych analizatorów spalin?
Na koniec – przestroga. „Quidquid agis, prudenter agas et respice finem” (Cokolwiek czynisz, czyń dobrze i myśl o wyniku) – mawiali starożytni Rzymianie, ci sami, których dorobek w dziedzinie prawa rzeczowego chcieliby podważyć motoryzacyjni eksperci. Idąc tym tropem, warto, aby panowie z AutoAlliance obejrzeli sobie – mało znany za Wielką Wodą – film zatytułowany „Miś”. Ci, którzy budowali ukazany w filmie ustrój, również chcieli wywracać do góry nogami wszelkie sprawdzone przez wieki instytucje – od kalendarza począwszy na prawie rzeczowym skończywszy. Co z tego wynikło, jaki PR zyskali „rewolucjoniści” już po wsze czasy – doskonale ukazuje wspomniany obraz. Jak widać, można i tak – tylko czy naprawdę warto?
Karol Jerzy Mórawski