Czy prawo zawsze prawo znaczy?
Wyroków trybunałów się nie komentuje - głosi stara zasada, toteż i ja powstrzymam się od oceny wtorkowego werdyktu Trybunału Konstytucyjnego w sprawie BTE. Rzecz w tym, że wyroki sądowe - wbrew tyleż powszechnemu, co mylnemu rozumieniu twierdzenia o niezawisłości sądów - nie są wydawane przez przybyszy z innej planety, kompletnie niezorientowanych w realiach panujących w danej społeczności. Istnieje wszak takowe zjawisko jak "kultura prawna", która - czy tego chcemy, czy też nie - wywiera potężny wpływ na całokształt funkcjonowania systemu prawnego państwa, w tym również na wyroki wydawane przez sądy.
To właśnie kultura prawna pozwala na stworzenie fundamentalnych, acz niemożliwych do opisania suchym językiem paragrafów zasad. Ot, chociażby takiej jak praktyczny – a nawet, można rzec, na swój sposób służebny – charakter nauk prawnych i ich szczególne znaczenie dla zbiorowości ludzkich. To nie paleontologia, gdzie wieloletnie dywagacje nad menu velociraptora czy właściwą pozycją ciała tegoż nie maja żadnego wpływu na kondycję wymarłego już gada. Tu za każdym casusem, każdym werdyktem, każdą sytuacją będącą przedmiotem sądowej oceny kryją się konkretne ludzkie problemy, niekiedy nawet dramaty. I dlatego to właśnie człowiek, wspólnoty ludzkie oraz relacje między poszczególnymi osobnikami z gatunku Homo sapiens powinny zawsze być punktem odniesienia dla specjalistów nauk prawnych.
Niestety – obserwując zachowania niejednego jurysty na najróżniejszych szczeblach, tego najwyższego nie wyłączając – aż się prosi zakrzyknąć: „Halo, panowie! Ziemia do was!”. Jak bowiem inaczej odnieść się do sytuacji, kiedy tak wzniosła dla światowej cywilizacji idea jak równość wobec prawa i zakaz dyskryminacji – której wyrazem były takie kamienie milowe w historii ludzkości jak brytyjski Habeas Corpus Act, pokojowe protesty Mahatmy Gandhiego czy antyrasistowska działalność Martina Luther Kinga, a nad Wisłą chociażby konstytucja Nihil novi czy zasada neminem captivabimus – zostają sprowadzone nie tyle do parteru, co do… parkingu? A tak się właśnie stało w przypadku przepisów regulujących zasady płatnego parkowania. W pierwotnej wersji ustawy obowiązywało – tyleż proste, co logiczne – rozwiązanie, iż mieszkaniec ma prawo do bezpłatnego parkowania jednego auta pod domem. Wyrobienie takowego glejtu kosztowało raptem kilkanaście złotych, zatem koszt niewielki – nikt nie protestował. No, prawie nikt. Przywilej bezpłatnego parkowania pod własnym domem nie uszedł uwagi zwolenników równości wobec prawa, których zdaniem stanowił li tylko niedopuszczalne faworyzowanie mieszkańców – wszak jak to można pozwolić, aby ktokolwiek był w stu procentach zwolniony z opłat? Koniec końców sprawę rozwiązano kompromisowo: dotychczasowy „identyfikator” stał się od tej pory „abonamentem”, cena się nie zmieniła (lub wzrosła raptem o kilka złotych), mieszkańcy dalej parkują po staremu. Wszystko OK? Bynajmniej. Nie sposób uznać bowiem za normalną potwornej hiperinflacji prawa, jaka dokonuje się wraz z każdą tego rodzaju dysputą, zrównującą pryncypia z kwestiami tyleż marginalnymi, co w ogóle niepojętymi dla większości. Pomimo usilnych starań, nie potrafię bowiem uchwycić istoty dyskryminacji w wydawaniu mieszkańcom bezpłatnych kart parkingowych…
Teoretyzowanie – by nie rzec wprost: oderwanie od rzeczywistości – towarzyszy też całej debacie wokół bankowego tytułu egzekucyjnego, której jednym z ważniejszych akordów jest wtorkowe orzeczenie Trybunału. Po pierwsze, szokować może samo uzasadnienie werdyktu, zwłaszcza w odniesieniu do rozstrzygającego ten sam problem wyroku TK sprzed równo dziesięciu lat. Nie satysfakcjonuje mnie bowiem argumentacja, że analizowano wówczas inne dobro chronione konstytucyjnie aniżeli w obecnie. Nie owijając w bawełnę – jest to równoznaczne z przyznaniem, ze przepisy ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, regulujące zasady rozpatrywania zgodności prawa z ustawą zasadniczą, są głęboko dysfunkcyjne. Trudno wszak wyobrazić sobie, że organ stojący na straży Konstytucji analizuje prawidłowość danego przepisu prawnego tylko w jednym, wąskim aspekcie – pomijając wszystkie inne, jak to ma miejsce obecnie. Trudno mówić o zasadzie bezpieczeństwa i pewności prawa, skoro tenże system prawny – w miejsce zasady Roma locuta, causa finita – zezwala na wielokrotne rozdłubywanie tej samej sprawy, a w konsekwencji na trzymaniu obywateli czy przedsiębiorców – jak w tym przypadku banków – w stanie permanentnej niepewności. W takiej sytuacji nie sposób dziwić się podobnej niekonsekwencji w przypadku organów samorządowych czy urzędów skarbowych – wszak przykład płynie z góry…
Oderwanie od rzeczywistości widać również w odniesieniu do samej istoty zagadnienia, jakim jest bankowy tytuł egzekucyjny. Nie na darmo banki określa się instytucjami zaufania publicznego – nawet osoby nie pałające szczególną sympatią do sektora finansowego muszą przyznać, ze poziom interwencjonizmu państwowego, zabezpieczeń przed niewypłacalnością, regulacji ostrożnościowych i prokonsumenckich, jest w tym akurat segmencie gospodarki niepomiernie większy aniżeli w innych branżach. Jeśli dodać do tego dobrą kondycję sektora bankowego nad Wisłą, nowoczesne rozwiązaniami wyróżniającymi bankowość polską (również w dziedzinie badania zdolności kredytowej czy identyfikacji klienta) na tle nie tylko Europy ale również świata, wreszcie – z jakże licznymi inicjatywami samych banków na rzecz konsumentów, to rozpowszechnianie wizerunku BTE jako nieszczęścia, które może spaść na głowę każdemu, po prostu się nie godzi. Zwłaszcza, że tytuł egzekucyjny nie bierze się znikąd – jest on efektem uprzedniego zaprzestania regulowania zobowiązań umownych przez klienta, o czym wspomniał w votum separatum do wtorkowego wyroku Prezes Trybunału, Andrzej Rzepliński. Doprawdy – należy po stokroć pogratulować, że znalazła się osoba, która przypomniała oczywisty z pozoru fakt: ktoś przecież swym – nierzadko niedojrzałym – zachowaniem rozpętał ciąg przyczynowo-skutkowy, którego efektem końcowym stało się wystawienie BTE. Trudno w takiej sytuacji mówić o „równości podmiotów”.
Oczywiście, jak w każdej chyba dziedzinie życia tak i tu mogą zdarzyć się – odosobnione wprawdzie, co nie zmniejsza bynajmniej wagi problemu – przypadki, kiedy na podstawie skradzionego dowodu tożsamości zaciągnięte zostanie zobowiązanie. Przykład ten skwapliwie przypomnieli zarówno red. Maciej Samcik, jak również przedstawiciele kancelarii prawnych, których nazw nie będę tu przypominał. Szkoda tylko, że wspomniani publicyści ani słowem nie zająknęli się o istnieniu czegoś takiego jak – działający od 1996 roku a więc było nie było 19 lat – system „Dokumenty zastrzeżone” – dzięki któremu skutecznie zablokować można każdą próbę zaciągnięcia kredytu przy użyciu zagubionych bądź skradzionych dokumentów. Wystarczy udać się do dowolnego banku – nawet, jeśli w żadnym z nich nie posiada się konta – aby wszystkie instytucje bankowe wiedziały, że okazany przez złodzieja dokument jest „trefny”. Ten system, jak również niezwykle proste i skuteczne narzędzie do zastrzegania kart płatniczych, nie pojawił się znikąd; instrumenty te stworzył sektor bankowy, tak powszechnie pomawiany o pazerność i żerowanie na nieszczęściu konsumenta. Dlaczego to banki musiały tworzyć coś, co de facto należy do zadań wystawców tychże dokumentów – czyli administracji publicznej? Dlaczego wreszcie – skoro już banki odwaliły za administracje publiczną całą robotę – przez tyle lat nie można nawet wydać przepisów zobowiązujących jednostki Policji do zgłaszania przypadków kradzieży do systemu Dokumenty Zastrzeżone? Myślę, że takie właśnie pytania stawiać powinni publicyści zatroskani losem okradzionych Polaków – zamiast kwestionować BTE, które przez tyle lat działało bez szczególnych problemów…
I jeszcze jedno. W tym samym okresie, kiedy toczyła się debata obnażająca nieprawości wszelakie, jakie – zdaniem niektórych – niesie za sobą bankowy tytuł egzekucyjny, w całym kraju w najlepsze działały różnego rodzaju „firmy”, bazujące na tyleż wypróbowanym, co nie mającym nic wspólnego z cywilizowanym światem mechanizmem „pobieraczka”. Dodajmy – w przeciwieństwie do kredytobiorców, którzy musieli – w najlepszym razie – popełnić życiowy błąd i tkwić w nim aż do chwili wystawienia BTE, ofiary „pobieraczków” nie mają sobie nic do zarzucenia. Ktoś tam kliknął w przycisk akceptacji polityki cookies, która w założeniu dotyczy li tylko ochrony prywatności – i już na jego koncie mailowym pojawiała się faktura nawet na kilkanaście tysięcy złotych, wystawiona de facto za nic. Jeszcze inni nie musieli nawet nic naciskać – niebawem po zarejestrowaniu działalności gospodarczej na adres mailowy firmy trafiał blankiet zapłaty za umieszczenie danych w prywatnym rejestrze, opiewający z reguły na 100-200 złotych. Cóż w takiej sytuacji radzili niektórzy z przedstawicieli palestry? „Z ostrożności procesowej należy napisać pismo o wypowiedzeniu umowy, powołując się na wady oświadczenia woli” – taką radę z reguły spotkać można od ekspertów. Towarzyszy jej ostrzeżenie, że – gdyby jednak oszust zdecydował się na skierowanie sprawy do sądu w Lublinie – takie odstąpienie od umowy może zwiększyć nasze szanse na wygraną.
Tu należy krzyknąć – Panowie Mecenasi, Ziemia do Was! Ręce wprost opadają po przeczytaniu takowej argumentacji. Jak można sugerować komukolwiek odstąpienie od umowy, której nikt, nigdy i z nikim nie zawarł? Jak można w takowy sposób legitymizować poczynania ewidentnych szarlatanów – tyle, że ubranych w modne szatki e-commerce? Idąc tym tropem, w przypadku kradzieży samochodu należałoby odnaleźć złodziei – i wręczyć im oświadczenie o odstąpieniu od umowy użyczenia pojazdu? Skoro tak, to zaiste – lepiej kupić sobie furmankę; wszak wiadomo, iż – jeśli ktokolwiek ją ukradnie – obowiązany jest oddać… samolot. Taka tradycja.
A tak na poważnie – jak w kraju, którego organy wykazują tak dalece posuniętą czujność w sprawie najdrobniejszych – prawdziwych lub rzekomych – uchybień ze strony sektora finansowego, może w ogóle funkcjonować coś takiego, jak serwisy pobieraczkowe? Dlaczego przedstawiciele organów ochrony konsumentów – nakładając na owe serwisy milionowe kary – równocześnie jak ognia unikają jasnej i jednoznacznej deklaracji, iż oszukańcze umowy są nieważne, a ich rzekomi uczestnicy mogą spać spokojnie? Dlaczego demokratyczne państwo prawa – bo takim, przynajmniej według Konstytucji, jest Rzeczpospolita Polska – dopuszcza możliwość wykorzystywanie takich instytucji wymiaru sprawiedliwości jak postępowanie upominawcze do załatwiania tyleż prywatnych, co ciemnych interesików jakiegoś cwaniaczka, mieniącego się „przedsiębiorcą internetowym”? Wreszcie – jak w obliczu całej tej hucpy, na którą – jak twierdzą niektórzy – polskie państwo nie ma wystarczających środków prawnych, brzmi niedawne orzeczenie o niezgodności z konstytucją instytucji adekwatnej do szczególnej roli, jaka w społecznej gospodarce rynkowej odgrywają banki? Bo przecież w całym sporze o BTE nie tylko o banki chodzi – co poniektórzy zdają się bądź o tym zapominać, bądź skrzętnie skrywać fakt nie pasujący do przyjętych a priori założeń. Chodzi nade wszystko o bezpieczeństwo naszych portfeli – bo przecież decydując się na przejście od skarpety do ROR-a i od okienka w księgowości zakładu pracy do przelewu na konto zakładamy niejako automatycznie, że środki w banku chronione są z najwyższą starannością. BTE było właśnie jednym z elementów tego systemu gwarancji.
Odrębną sprawą jest – jak to zwykle bywa w naszym prawie – kwestia przepisów przejściowych. Co się stanie z umowami o kredyt, które zostaną wypowiedziane na starych warunkach, a wniosek o wystawienie BTE wpłynie do sądu już po magicznej dacie 1 sierpnia? Jak będą rozpatrywane wszystkie kwestie o charakterze spornym – jak choćby w przypadku oddaleniu powództwa przeciwegzekucyjnego już w nowej rzeczywistości? Na te pytania odpowiedzieć powinna w sposób wyczerpujący nowa regulacja – kłopot w tym, że nie wiemy ani kiedy ona powstanie (zważając na przypadające po drodze wybory parlamentarne), ani co się w niej znajdzie, ani nawet – kto znajdzie się w parlamencie. Biorąc pod uwagę najnowsze sondaże, pewna pula mandatów może na przykład przypaść ugrupowaniu, któremu słowo „egzekucja” kojarzy się zupełnie z czymś innym niż odzyskanie należności – czemu wyraz dał niedawno lider owej partii, sugerując co należałoby robić z protestującymi górnikami. A to oznacza, ze może być ciekawie – rzecz jasna, w chińskim rozumieniu tego słowa.
„Niech prawo zawsze prawo znaczy/ a sprawiedliwość – sprawiedliwość” – ten cytat Juliana Tuwima znają niemal wszyscy. Czas, by wprowadzać go w życie – począwszy od spraw fundamentalnych…