Co się stało z naszą klasą?
To pytanie, zadane przez Jacka Kaczmarskiego w jego, dość gorzkiej w wymowie, piosence, nigdy nie traci na aktualności. Losy moich przyjaciół ze szkolnej ławki są - jak patrzę na to dziś z perspektywy czasu - dość typowe dla pokolenia, które dorastało na przełomie lat 60-tych i 70-tych. Emigracja pomarcowa, bezpowrotne zniknięcie z mojego życia kolegów z obco brzmiącymi nazwiskami (Wolf, Vorpahl), migracje zarobkowe za chlebem za ocean, wymuszony okolicznościami wybór wolności, bardziej lub mniej udane powroty, zawiłe losy osobiste.
Złamane i bohaterskie życiorysy, klęski i sukcesy, alkohol i narkotyki, które złamały kilka kręgosłupów… Niewielu zostało mi znajomych z dawnych czasów, bo też niewielu z nich – z różnych powodów – związało swoje losy z miejscem swojego dzieciństwa. Ale smak tranu, serwowanego dużą łyżką w przedszkolu i zagryzanego kawałkiem świeżego chleba, posypanym grubą solą, pierwszy elementarz, ozdobny zeszycik z wierszowanymi wpisami „ku pamięci”, sukcesy sportowe, pierwsze bójki, pierwsza miłość i wspólne przygody – to wszystko zapada w człowieku na zawsze – na dobre i złe – jako pewne szkolne dziedzictwo. Wydawało by się, że spadek lat dorosłych powinien być w każdym z nas znacznie trwalszy, niż ocalone strzępki szkolnych wspomnień, ale jednak to chyba doświadczenia wieku dorastania zostawiają w nas znacznie trwalsze ślady, niż np. okres studiów. Szkolne przyjaźnie niekoniecznie muszą przetrwać próbę czasu, ale „wspomnienia się nigdy nie starzeją”, jak ktoś kiedyś trafnie powiedział. Czy nie stąd właśnie się bierze fenomen popularności klasowych spotkań po latach i niegdysiejsza popularność portalu „Nasza klasa”, którego funkcję przejął dziś Facebook? Pamiętam jedno z takich rocznicowych spotkań szkolnych, na które udałem się – prawdę mówiąc – dość niechętnie i z zamiarem szybkiego zniknięcia. Skończyło się ono długim nocnym grupowym spacerem brzegiem plaży oraz wspólnym śniadaniem dla najbardziej wytrwałych w sopockim SPATIFie. Może tajemnicy tej fascynacji swoimi „cudownymi latami” należy zatem szukać nie tylko w tym powrocie do dość beztroskich i bezpiecznych (mimo wszystko) lat dzieciństwa i dorastania (każdy woli przecież być – choćby tylko we wspomnieniach – „pięknym i wiecznie młodym” ), ale również w pewnej bezinteresowności takich spotkań. W końcu ich głównym celem jest właśnie swoisty „przeszczep młodości”, a nie załatwienie jakiejś konkretnej sprawy.
Zastanawia też mnie zawsze przy tego typu okazjach nieprzewidywalność ludzkich losów, bowiem nawet najlepsze predyspozycje, wiedza, natura lidera czy kreatywność nie zapewniają automatycznie sukcesu – życiowego czy biznesowego. Jak wiele osób, które na początku swojej drogi wydawały się być wręcz skazane na sukces, pogubiło się gdzieś na krętej drodze i jak wiele innych, skazanych na szary żywot przeciętniaka, nagle okazywało się doskonałymi liderami i klasycznymi self-made-manami, którzy drogę do sukcesu mieli znacznie bardziej wyboistą, ale wszystkie przeszkody pokonali bez większych problemów. Gdzie tkwi klucz do sukcesu, nawet tego pisanego małą literą – szczęścia rodzinnego i satysfakcji z życiowych osiągnięć? Czy tylko w naszych głowach i jaki w tym udział szkolna edukacja i między ludzkie relacje, których wtedy się uczymy?
Zatem czy warto wracać do szkolnych sentymentów i wspomnień? I po co? A może to po prostu forma zbiorowej psychoterapii, niezbędnej dla odnalezienia w sobie odpowiedniego dystansu i refleksji, których brakuje w codziennym pośpiechu?
Wojciech Fułek