Bez przebaczenia?
Ajman Az-Zawahiri? A może Abu Bakr al-Baghdadi, znany światu jako kalif Ibrahim? Nic z tych rzeczy - najbardziej poszukiwaną osobą przez USA wydaje się być... Roman Polański. Choć od incydentu w willi Jacka Nicholsona minęło już 36 lat, amerykański wymiar sprawiedliwości nie daje za wygraną. Niedawna próba aresztowania reżysera w Polsce podczas otwarcia Muzeum Historii Żydów Polskich po raz kolejny udowadnia, że Amerykanie gotowi są ścigać Polańskiego nawet w kiblu - jakby to zapewne określił rosyjski przywódca.
Cała ta sprawa zaczyna być tyleż kuriozalna, co po prostu niesmaczna – i to niezależnie od moralnej oceny poczynań samego reżysera. Po pierwsze, dezynwoltura amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości w tej sprawie wprost szokuje: do Polski trafił wniosek posiadający wszystkie możliwe mankamenty, jakie tylko można sobie wyobrazić – od formalnych (brak tłumaczenia na obowiązujący w kraju nad Wisłą język) aż do merytorycznych – nie sposób zrozumieć „co poeta miał ma myśli”, wnioskując o „aresztowanie na potrzeby ewentualnej procedury ekstradycyjnej”. Amerykański wymiar sprawiedliwości powinien się zdecydować: albo złożyć pełny wniosek o ekstradycję – wraz z żądaniem zatrzymania reżysera na terenie Polski – albo w ogóle odstąpić od jakichkolwiek czynności. To drugie rozwiązanie bynajmniej nie naruszałoby konsekwencji amerykańskich sądów oraz ich wizerunku; już raz polski wymiar sprawiedliwości odmówił USA wydania Polańskiego, powołując się na – tyleż oczywisty, co wskazany wprost w polsko-amerykańskiej umowie ekstradycyjnej – fakt, iż ściganie czynu popełnionego przez reżysera według polskiego prawa się przedawniło – a zatem o ekstradycji nie ma co nawet myśleć. Niestety, amerykańskie władze zdecydowały się na rozwiązanie stawiające nasz kraj – delikatnie mówiąc – w niezręcznej sytuacji. Nie dość, że – pomimo wcześniejszej odmowy – ponawiany jest, nie mający szans na powodzenie, wniosek o ekstradycję, to jeszcze sporządzony jest on niechlujnie, a na domiar złego – odwołuje się w swej istocie do rozwiązań, które śp. Lech Falandysz oceniłby jako „znajdujące się na granicy prawa”. Zaiste, bardzo chciałbym uwierzyć, iż cała ta sytuacja jest wyłącznie wynikiem przed-Halloweenowego bałaganu – a nie kwintesencją traktowania Polski przez naszego sojusznika zgodnie z wizją wyśpiewaną przed laty przez barda „Solidarności”, Jacka Kaczmarskiego:
Bo sojusz wielkich – to nie zmowa,
To przyszłość świata, wolność, ład!
Przy nim i słaby się uchowa,
I swoją część odbierze – strat.
Odrębną kwestię stanowi samo ściganie Polańskiego przez amerykańską prokuraturę – pomimo upływu ponad 30 lat od popełnionych czynów. Można zrozumieć, że brak przedawnienia ścigania wielu czynów karalnych stanowi tradycję prawa anglosaskiego – choć raczej można było to zrozumieć do dnia 8 maja 1945 roku, kiedy cały świat zgodnie postanowił napisać porządek prawny niemal od nowa. Niewyobrażalny ogrom zbrodni popełnionych przez hitlerowską maszynę śmierci sprawił, że – w drodze absolutnego wyjątku – zdecydowano się na odstępstwo nawet od fundamentalnych, wywodzących się jeszcze z prawa rzymskiego zasad – takich jak choćby lex retro non agit czy też zasada przedawnienia karalności. Nawet Jan Paweł II, którego bezkompromisowa postawa w obronie ludzkiego życia stała się jednym z wyznaczników pontyfikatu, kilkukrotnie dał do zrozumienia, że jeśli kiedykolwiek uznać by miał karę śmierci za dopuszczalną – dotyczyłoby to właśnie takich przypadków jak komendant Auschwitz Rudolf Höss czy potwór z Płaszowa Amon Göth, którego ulubiona zabawą było strzelanie z okien samochodu do więźniów obozu. Niezależnie, czy czyn popełniony przez Polańskiego uznamy za pedofilię czy też nie – nikt nie zaprzeczy, że jego moralnego wymiaru nie da się porównać z barbarzyństwem popełnianym przez siepaczy totalitarnych ustrojów – bo też nie da się z tym porównać żadnego pospolitego przestępstwa, z morderstwem łącznie. Tymczasem amerykański system prawny z uporem godnym lepszej sprawy trzyma się zasady ścigania „do końca świata i jeden dzień dłużej” większości przestępstw. Jak w takiej sytuacji w szczególny sposób napiętnować sprawców czynów, w bezpośredni sposób zagrażających egzystencji całej ludzkości? Jak wytłumaczyć ocalałym z nazistowskich fabryk śmierci, że oto państwo, kreujące się na gwaranta wolności obywatelskich i demokracji w skali światowej stawia ich katów na równi z podtatusiałymi lowelasami i złodziejami samochodów? Na te pytania powinien sobie odpowiedzieć zarówno amerykański ustawodawca, jak i wymiar sprawiedliwości…
I jeszcze jedno. Jeśli nawet brak przedawnienia stanowi dla USA sprawę równie bezdyskusyjną co prawo do posiadania broni – w tym jednym przypadku odstępstwo byłoby jak najbardziej wskazane. Do Warszawy przyjechał bowiem nie ścigany przez amerykański wymiar sprawiedliwości przestępca – ani nawet nie wybitny reżyser, twórca wielu przełomowych dzieł w historii kinematografii. Przyjechał przede wszystkim chłopak z łódzkiego getta, który cudem przeżył czas Zagłady. W dawnych latach, kiedy nobile verbum miało moc większą niż jakikolwiek dokument, istniał zwyczaj wystawiania listów żelaznych – gwarantujących danej osobie, również ściganej za przestępstwo, nietykalność w pewnych, uzasadnionych warunkach. Trudno o bardziej uzasadniony warunek aniżeli obecność polskiego Żyda, ofiary hitlerowskiej polityki eksterminacji, i zarazem twórcy kluczowego dla popularyzacji wiedzy o Zagładzie filmu „Lista Schindlera” – na otwarciu placówki, na którą Polacy i Żydzi czekali niemal 70 lat. Jeśli nie elementarne poczucie przyzwoitości, to chociaż chęć symbolicznego zadośćuczynienia za bierność USA wobec hitlerowskiej polityki eksterminacji – i to pomimo dowodów dostarczanych choćby przez legendarnego Kuriera z Warszawy czy rotmistrza Pileckiego – powinna skłonić Amerykanów do rezygnacji z wniosku o areszt w tym jednym, konkretnym przypadku. Stało się inaczej….
Karol Jerzy Mórawski