Bankowość i Finanse | Inflacja – Koronawirus może przynieść polskiej gospodarce nawet stagflację

Bankowość i Finanse | Inflacja – Koronawirus  może przynieść polskiej gospodarce nawet stagflację
Fot. eldarnurkovic/stock.adobe.com
Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter
Z dr. Bogusławem Grabowskim, członkiem Rady Polityki Pieniężnej I kadencji, rozmawiał Konrad Machowski.

Poziom inflacji na rynku polskim w styczniu br. był najwyższy od roku 2011 – informuje Główny Urząd Statystyczny. Jakich wyników możemy się spodziewać w kolejnych okresach?

– Epidemia koronawirusa sprawiła, że prognozowanie inflacji, zarówno na świecie, jak i w Polsce, przypomina dziś wróżenie z fusów. Jedną z głównych konsekwencji epidemii będzie równoległe występowanie szoków popytowych i podażowych, co w gospodarce zdarza się niezwykle rzadko. Trudno przewidywać, jak zjawiska te przełożą się chociażby na ceny surowców. Warto natomiast przypomnieć, jak kształtowała się sytuacja w polskiej gospodarce dotychczas i z jakimi trendami mielibyśmy do czynienia, gdyby nie zaistnienie nowej jednostki chorobowej. Dynamiczny wzrost cen był konsekwencją równoczesnego występowania trzech podstawowych czynników. Po pierwsze – polska gospodarka na przestrzeni ostatnich trzech lat rozwijała się w tempie szybszym od długookresowego potencjału, szacowanego na około 3,7-4%. Taka sytuacja generowała presję na wzrost cen, czego konsekwencją były podwyżki płac i rekurencyjnie znowu rosnące ceny. Na to nałożyły się szoki podażowe w sektorze rolno-spożywczym, spowodowane niekorzystnymi warunkami pogodowymi w roku 2019 oraz występującą równocześnie epidemią afrykańskiego pomoru świń. Doszło do znaczącej podwyżki cen warzyw, owoców i mięsa wieprzowego, co przyczyniło się do wzrostu inflacji.

Trzecim czynnikiem były kwestie regulacyjne. W 2019 r. z przyczyn politycznych zamrożono ceny energii, jednak oczywiste było, że w gospodarce rynkowej sytuacja taka nie może trwać przez dłuższy czas. W efekcie doszło do częściowego uwolnienia cen, jako że – znowu z powodów politycznych – władze nie zgodziły się, by doszło do pełnej podwyżki dla konsumentów. Równocześnie poszły w górę inne ceny regulowane, na przykład za wywóz odpadów, odprowadzanie ścieków czy wodę. W konsekwencji skumulowania tych wszystkich czynników poziom inflacji w styczniu br. może się okazać wyższy aniżeli owe 4,4% rok do roku, które ogłosił w lutym Główny Urząd Statystyczny. Po dokonaniu korekt wartość inflacji w pierwszym miesiącu tego roku wzrosnąć może do poziomu 4,5-4,6%.

Jak wyglądają perspektywy na przyszłość? Gdyby nie epidemia koronawirusa, moglibyśmy się spodziewać wzrostu inflacji w perspektywie jednego lub dwóch miesięcy, jako że w niektórych miastach podwyższone opłaty za usługi komunalne wprowadzane są w lutym lub marcu. W kolejnych okresach inflacja byłaby uzależniona przede wszystkim od warunków pogodowych. Tegoroczna zima, ze średnią temperaturą istotnie wyższą niż wieloletnia, praktycznie zerowymi opadami śniegu i minimalnymi deszczu spowoduje niskie nawodnienie gleby, co z kolei wpłynie na wzrost cen żywności. Jeśli tylko te czynniki decydowałyby o inflacji, wówczas miałaby ona tendencję do utrzymywania się, przez 2020 r., na poziomie zbliżonym do 4% lub nieco wyższym.

W jaki sposób pojawienie się nowej jednostki chorobowej może wpłynąć na sytuację w skali globalnej?

– Kryzys związany z rozprzestrzenianiem się koronawirusa generuje bardzo silne szoki podażowe w skali globalnej. Mówimy tu o łańcuchu dostaw, ale również podaży pracy. W Chinach wiele osób musi odbywać kwarantannę albo ze względu na zagrożenie epidemiologiczne ma zakaz przychodzenia do pracy. Na ten spadek podaży towarów i usług nakłada się tymczasem szok popytowy. Konsekwencją lęku przed epidemią jest naturalna tendencja do ograniczania wydatków na dobra trwałego użytku, które nie są niezbędne, ale też na wypoczynek, turystykę, wydarzenia kulturalne i sportowe. Trudno szacować, jaki będzie ostateczny bilans skumulowanego szoku podażowego i popytowego, niemniej bez wątpienia dojdzie do znacznego spowolnienia gospodarki światowej, a w wielu krajach wręcz do recesji. Jeśli dynamika przyrostu zachorowań w Europie miałaby być porównywalna z sytuacją w Chinach, wówczas nie można wykluczyć recesji również i na rynku polskim. Przypomnę, że pandemia przypadła na okres, kiedy gospodarka światowa wchodzi w okres spowolnienia w naturalnym, koniunkturalnym cyklu. Myślę tu głównie o gospodarce europejskiej z niemiecką na czele, ale również amerykańskiej, przewartościowanej wycenami spółek. Przy takim spowolnieniu standardowo mielibyśmy do czynienia z presją na spadek cen surowców, co skutkowałoby obniżeniem poziomu inflacji w skali globalnej i malejącymi stopami procentowymi. Ale równocześnie mamy szok podażowy. Jeżeli spadek podaży dla niektórych surowców czy towarów będzie głębszy niż obniżenie popytu będące skutkiem pandemii, wówczas niewątpliwie dojdzie do wzrostu cen. Trudno przewidywać, do jakiego poziomu spowolni gospodarka światowa i poszczególne kraje, niemniej zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i Niemczech, a być może również i w Polsce, może dojść co najmniej do recesji technicznej, co oznaczałoby dwa kwartały pod rząd z ujemnym tempem wzrostu kwartał do kwartału.

W nadchodzą­cym czasie w polskiej gospodarce możemy się spodziewać zdecydowanie podwyż­szonej inflacji, radykalnego spadku tempa wzrostu gospodarczego, a w konsekwencji sytuacji quasi-staglacyjnej. W Polsce przez długi czas utrzymy­wała się bardzo niska inflacja i bar­dzo niskie stopy procentowe. Dziś ponad połowa osób zatrudnionych nie pamięta wysokich poziomów in­flacji, i dla nich zmia­na trendu będzie sygnałem, że trzeba żą­dać wyższych wynagrodzeń.

Czy zatem słuszne będzie stwierdzenie, że to właśnie epidemia będzie mieć negatywne konsekwencje dla polskiej gospodarki?

– Gdyby nie wirus, mielibyśmy do czynienia raczej z ograniczaniem inflacji światowej, która to tendencja wywierałaby mitygujący wpływ na wzrost inflacji również w Polsce. Ponieważ trudno jest rozstrzygnąć, co się będzie działo na świecie, zatem nie sposób oceniać wpływu światowej sytuacji inflacyjnej na rynek krajowy. Najgorsze, co mogłoby spotkać polską gospodarkę, to tzw. stagflacja, czyli stagnacja lub nawet spadek tempa wzrostu połączony z wysokim poziomem inflacji. Jeżeli ten wyższy poziom przeniesie się na oczekiwania inflacyjne na dłuższy okres, które z kolei będą wywierały wpływ na wyższe żądania płacowe, to pomimo silnego spadku tempa wzrostu możemy mieć do czynienia z utrwaleniem się wyższej inflacji poprzez spiralę cenowo-płacową. To byłaby najgorsza sytuacja, gdyż w przypadku stagflacji niezwykle trudno skonstruować taką kombinację polityki pieniężnej i fiskalnej, która byłaby w stanie przełamać ten negatywny trend. Dotychczas takie doświadczenie o charakterze stagflacyjnym światowa gospodarka przeżywała tylko raz, po drugim kryzysie naftowym w USA na przełomie lat 70. i 80. XX stulecia. Rozwiązaniem okazała się polityka pieniężna realizowana przez szefa FED, Paula Volckera, w kombinacji z ekspansywną polityką fiskalną prowadzoną po dojściu do władzy Ronalda Reagana. To, czego możemy się spodziewać w nadchodzącym czasie w polskiej gospodarce, to życie ze zdecydowanie podwyższoną inflacją, zapewne również utrwaleniem jej w oczekiwaniach inflacyjnych, radykalnym spadkiem tempa wzrostu gospodarczego i w konsekwencji sytuacją quasi-stagflacyjną. Musimy pamiętać, że w Polsce przez długi czas utrzymywała się bardzo niska inflacja i bardzo niskie stopy procentowe. Dziś ponad połowa osób zatrudnionych nie pamięta wysokich poziomów inflacji, i dla tych pracowników zmiana dotychczasowego trendu będzie poważnym sygnałem, że trzeba żądać wyższych wynagrodzeń.

Fot. shintartanya/stock.adobe.com

Jak w tym kontekście należy ocenić działania podejmowane przez Narodowy Bank Polski i Radę Polityki Pieniężnej?

– Moja ocena polityki pieniężnej prowadzonej na przestrzeni ostatnich dwóch lat jest nader negatywna. Pamiętajmy, że podstawą polskiej polityki pieniężnej jest strategia bezpośredniego celu inflacyjnego. Wcześniej działania banków centralnych oparte były na kotwicach nominalnych w postaci kursu, na przykład w Polsce mieliśmy sztywny lub bardzo usztywniony kurs walutowy, z pełzającą deprecjacją waluty dokonywaną w wąskich widełkach przez bank centralny, albo też przy wykorzystaniu agregatów monetarnych. Przejście do bezpośredniego celu inflacyjnego powoduje, że staje się on jedyną kotwicą nominalną dla banku centralnego, która ma zakotwiczyć oczekiwania inflacyjne. Odbiorcy polityki pieniężnej wierzą, że bank centralny zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby cel inflacyjny był realizowany. Jak to wygląda w Polsce? Mniej więcej od dwóch lat mamy permanentne wystąpienia prezesa NBP, który bez względu na sytuację inflacyjną zapewnia, że za jego kadencji i pod rządami obecnej Rady Polityki Pieniężnej nie dojdzie do podwyżki stóp procentowych. A to oznacza silną relatywizację tego celu, do którego bank centralny się zobowiązał przed odbiorcami polityki pieniężnej. Podważa to nie tylko jego wiarygodność, ale również siłę kotwicy nominalnej w postaci celu inflacyjnego. Jeżeli bank centralny nie jest zdeterminowany do zapewnienia inflacji na poziomie, którą ogłosił, to trudno, by takiej inflacji oczekiwali odbiorcy polityki pieniężnej. Pracownicy mają silniejszy mandat do żądania wyższych płac, a przedsiębiorcy do podnoszenia cen, mogą bowiem domniemywać, że wyższy poziom inflacji nie będzie mieć charakteru przejściowego. Wiarygodność prognoz NBP podważa także i fakt, iż bank centralny nie przewidział tego poziomu inflacji, który mamy obecnie.

W ostatnich latach zrujnowana została, zainicjowana jeszcze za pierwszej kadencji RPP, ścisła ko­ordynacja polityki pieniężnej z fi­skalną. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi głównie rząd. Bank centralny jest zaskakiwany ko­lejnymi decyzjami w zakresie wy­datków budżetowych i transferów socjalnych.

Gdzie należy upatrywać przyczyn tak poważnych rozbieżności pomiędzy prognozami banku centralnego a sytuacją w gospodarce?

– W ostatnich latach zrujnowana została, zainicjowana jeszcze za pierwszej kadencji RPP, ścisła koordynacja polityki pieniężnej z fiskalną. Odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi głównie rząd. Bank centralny, podobnie jak i cała gospodarka, jest zaskakiwany kolejnymi decyzjami w zakresie wydatków budżetowych i transferów socjalnych. Sam zadawałem pytanie przedstawicielom NBP, kiedy i z jakiego źródła RPP dowiedziała się o tzw. piątce Kaczyńskiego? Wyglądało to tak, że w marcu 2019 r. szef partii rządzącej nagle zapowiedział wzrost transferów socjalnych o mniej więcej 40 mld zł rocznie. Zapowiedzi te zaczęły być realizowane natychmiastowo, podstawy prawne uchwalono na przełomie maja i czerwca, a wypłaty rozpoczęły się we wrześniu i październiku. Tymczasem organy odpowiedzialne za stabilność systemu finansowego dowiedziały się o tych planach z telewizji, w momencie ich upublicznienia. To sytuacja ze wszech miar niedopuszczalna. Tak silne szoki fiskalne powinny zostać uprzednio uwzględnione w prognozach, i to w horyzoncie oddziaływania polityki pieniężnej. A to oznacza, że bank centralny powinien być informowany o takich zamierzeniach rządu ze znacznym wyprzedzeniem. Z analogiczną sytuacją mieliśmy do czynienia w zakresie cen regulowanych i administrowanych. Nie sposób wówczas dokonać prawidłowej prognozy, a jak bank centralny myli się w prognozach, ze względu między innymi na brak koordynacji polityki pieniężnej z fiskalną, to traci na autorytecie i wiarygodności. A to z kolei ma fatalny wpływ na kondycję firm, które przecież muszą przewidywać, jak za rok czy dwa będą się kształtować ceny zarówno oferowanych przez nie produktów, jak i nabywanych surowców, materiałów czy wreszcie kosztów kredytu. Bez tych podstawowych danych przedsiębiorca nie jest w stanie podjąć właściwych decyzji. Również i najmniejsze podmioty będą zmuszone do oszczędzania, czego konsekwencją będzie w pierwszej kolejności uchylanie się od płacenia podatków i składek na ZUS, z wiadomymi konsekwencjami dla budżetu państwa. Mogę powiedzieć jedno: dobrze już było, obecnie jesteśmy w okresie trudnym i niebezpiecznym dla polskiej gospodarki.

Źródło: Miesięcznik Finansowy BANK