Bankowość i finanse | Gospodarka | Polski przemysł w stagnacji – jak to zmienić
Skoro polska gospodarka rośnie o 3%, być może najszybciej w Unii, to dlaczego marudzimy, że musimy zmienić model rozwoju?
– Dlatego, że główny motor polskiej gospodarki, czyli przemysł, jest w stagnacji.
Niemiecki też jest w stagnacji. Może dlatego?
– Na szczęście stagnacja polskiego przemysłu trwa około trzech lat. W Czechach trwa od ponad czterech lat, a w Niemczech w tym samym czasie przemysł jest w recesji. To jest dla nas bardzo ważne, bo gros wzrostu polskiego przemysłu i PKB w ostatnich latach wynikało z tego, że przesuwaliśmy się w górę w globalnych łańcuchach dostaw. To znaczy, że udawało nam się obejmować coraz większą część wkładu do łańcuchów dostaw globalnych korporacji. Polska wykonała największy skok pod tym względem i nasz udział w globalnym eksporcie jest największy spośród sąsiadów. Ale dzisiaj niemiecki przemysł jest w stagnacji, bo Chiny skopiowały niemiecki model biznesowy. Są bardzo atrakcyjne kosztowo w wielu sektorach, nie tylko w samochodowym, i budują swoją konkurencyjność jakościową. Niemiecka gospodarka w ostatnich latach straciła na konkurencyjności, na innowacyjności. Miała też problem z niskimi inwestycjami.
Wszystkiemu winni są Niemcy?
– Nasze badania pokazują, że choroba stagnacji przemysłu, która Polskę też dopadła, nie jest tylko odzwierciedleniem tendencji u partnerów handlowych, dla których jesteśmy ważnym podwykonawcą, ale jest to również problem wewnętrzny. Powody są też po stronie polskiej.
Jakie?
– Zrobiliśmy wywiady z pięćdziesięcioma firmami i wynika z nich, że wzrost kosztów pracy w ostatnich latach, który mocno przekraczał wydajność, był ciosem dla konkurencyjności pewnych branż, szczególnie tych, dla których tania praca była kluczowa. Np. przedstawiciele sektora AGD, bardzo ważnego, gdyż jesteśmy hubem AGD, mówią, że Polska straciła atrakcyjność kosztową w stosunku do takich krajów, jak Turcja, Serbia, a nawet państwa północnej Afryki, jak Maroko. Produkcja przenosi się tam.
Skoro przemysł z Polski ucieka, to dlaczego gospodarka rośnie?
– Od paru lat motorem wzrostu są usługi. Logistyka, transport są także rosnącą częścią gospodarki. Polskie firmy transportowe bardzo szybko dostosowały się do różnych regulacji na rynku usług unijnych związanych z czasem pracy i z kosztami pracy kierowców. Coraz większy wkład we wzrost mają sektory nowoczesnych technologii, usług dla biznesu, ale również usług ICT. Polska jest krajem z imponującym rezerwuarem talentów. Szacunki pokazują, że mamy ok. 300-400 tys. inżynierów, deweloperów IT, programistów, gdy w całym regionie jest ok. miliona, a 600 tys. w Dolinie Krzemowej. To przyciąga do Polski przeróżne firmy, szczególnie z sektora zaawansowanych usług dla biznesu. Powstają centra badań i rozwoju największych gigantów.
To może powinniśmy odpuścić sobie przemysł?
– W usługach mamy bardzo dużo inwestycji zagranicznych, ale nie mamy dużej własnej bazy zaawansowanych usług, swojego Skype’a czy Revoluta. Inwestycje zagraniczne w usługach są bardzo mobilne i mogą dosyć szybko się przenieść gdzie indziej. W usługach także liczą się koszty pracy. Decyzje o zamknięciu takich inwestycji są o wiele łatwiejsze niż w przemyśle. Estonia chwali się tym, że nie boi się ceł Donalda Trumpa, bo przestawiła już dawno gospodarkę na sektor usług, który jest bardzo innowacyjny. To jednak wyjątkowy przypadek, małego kraju. Stagnacja polskiego przemysłu nas niepokoi, bo miał on bardzo duży wkład we wzrost gospodarczy w Polsce, a stagnacja tej części gospodarki jest czymś odwrotnym niż Polska doświadczała w ostatnich latach i uświadamia, że tamten model rozwoju jest coraz trudniejszy do powtórzenia.
Na czym opierał się tamten model?
– Na taniej pracy i dostępności pracowników. Także na dziedzictwie przemysłowym z poprzednich dekad, które było bazą dla inwestycji zagranicznych, niosących postęp technologiczny i dostęp do globalnych rynków. Na dobrym zdywersyfikowaniu gospodarki, dużym udziale przedsiębiorstw małych i średnich, co pozwoliło amortyzować zewnętrzne szoki i niemal każdy kryzys, jaki miał miejsce w ostatnich dwóch dekadach.
Dobrze szło i mamy być teraz z tego niezadowoleni?
– Jeśli wyczerpuje się zasób taniej i szeroko dostępnej pracy, to musimy postawić na inwestycje, innowacje, wartość dodaną i produktywność. A w tym obszarze mamy bardzo duże zaległości. Jesteśmy niezadowoleni, bo statystyki pokazują, że firmy mało inwestują. Nasz udział w inwestycji w PKB spada, w odróżnieniu od sąsiadów. Badania na temat innowacyjności pokazują, że jesteśmy jedną z najmniej innowacyjnych gospodarek w Unii. I to jest główny powód obaw. Nasz punkt startowy, jeżeli chodzi o inwestycje, produktywność i innowacje, jest słaby, a sektor przedsiębiorstw, prywatny biznes nie zmienia podejścia, nie jest skory do nowych inwestycji, raczej pozostaje w trybie na przetrwanie. Nie wydaje mi się, żebyśmy mogli sobie pozwolić na dalszą stagnację przemysłu. To jest zbyt ważna część gospodarki.
Nasz model rozwoju wywrócił się z powodu wzrostu kosztów pracy?
– Skok kosztów pracy w ostatnich latach był bardzo duży. Przekraczał wydajność. Dziś wiele firm mówi, że to niemożliwe, aby tak podnieść wydajność w ciągu paru lat, by skompensować wzrost pensji. Chodzi głównie o pensje minimalne. One się w krótkim czasie podwoiły. Dlatego doniesienia mówiące o opuszczaniu Polski przez niektóre firmy są bardzo groźnymi sygnałami. Bo przedstawiciele różnych branż, z którymi rozmawialiśmy, mówią o tym, że Polska straciła konkurencyjność kosztową. Dzisiaj przeciętna płaca w Polsce to ok. 9 tys. zł, w Chinach – 7 tys. Ale chiński przemysł jest o wiele bardziej zautomatyzowany, zrobotyzowany, dzięki czemu jest w stanie osiągać dużo większą wydajność na głowę. A dodatkowo Chiny mają jeszcze wokół siebie rezerwuar tanich podwykonawców, do których outsoursują produkcję, jak Wietnam i mnóstwo innych azjatyckich krajów.
Przyczyną stagnacji polskiego przemysłu jest właśnie pogorszenie konkurencyjności kosztowej, wzrost kosztów pracy ponad produktywność. I o wiele silniejsza konkurencja międzynarodowa niż w ciągu ostatnich paru lat, głównie ze strony konkurentów chińskich. Do tego dochodzi arbitraż regulacyjny między Unią a Chinami. Wiele firm bardzo na to narzeka, że przeróżne regulacje unijne są bardzo skrupulatnie egzekwowane wobec przedsiębiorstw europejskich, w tym polskich, ale nie są egzekwowane wobec importerów z Chin. Takim przykładem jest graniczny podatek węglowy. Będzie obciążał komponenty, które będą sprowadzały europejskie firmy, jak stal, aluminium, produkty chemiczne. Natomiast nie będzie obciążał produktów gotowych, z którymi wchodzą na europejski rynek Chińczycy. W sumie o podkopaniu konkurencyjności polskiego przemysłu decyduje pięć czynników. Wzrost kosztów pracy ponad produktywność, niska innowacyjność, silniejsza konkurencja międzynarodowa, droższa energia i arbitraż regulacyjny.
Na arbitraż regulacyjny odpowiedzią mają być deregulacje. Czy to wystarczy?
– Polska żywotnie potrzebuje prawdziwego, jednolitego rynku usług i towarów w Unii. Tymczasem są badania, które mówią, że pozacelne bariery na rynku unijnym są ekwiwalentem 40% ceł w przypadku towarów i 120% w przypadku usług. Tak więc skalowanie biznesu na rynku unijnym jest bardzo trudne. Na rynkach pozaunijnych – można. W USA nie ma 49 różnych standardów, tylko jeden, a w Europie jest ich 27, co utrudnia działanie, a o czym pisał Mario Draghi.
Jaka powinna być odpowiedź na poważnie rysującą się groźbę utraty konkurencyjności przez polski przemysł?
– Odpowiedzią na to powinny być wzrost inwestycji i wydajności, ale również skalowanie biznesu. Polska ma nadreprezentację firm średnich i małych, co jest oczywiście niesamowitym bogactwem, wiele razy ratowało nas to przed spowolnieniem i recesją. Ale jednocześnie niedoreprezentowane firmy duże są trzy razy bardziej wydajne niż małe. To znaczy, że potrzebujemy większych firm, bo one są w stanie utrzymać konkurencyjność pomimo wzrostu kosztów pracy, często stymulowanego przez polityków. Jest parę możliwych sposobów wyjścia ze stagnacji przemysłu.
Jakie to sposoby?
– Są polskie firmy, które wychodzą na inne rynki. Mamy wiele przykładów firm, które zaczynają produkcję np. w Ameryce i dzielą się doświadczeniami. Mówią o tym, że rynek amerykański jest duży i o wiele mniej wyregulowany niż unijny. Polskie firmy próbują się skalować w Europie Środkowej. Na pewno skalowanie jest kierunkiem naturalnego rozwoju polskiej gospodarki, pozwala utrzymać konkurencyjność, pomimo że doganiamy pod względem płac bogatsze kraje. 20 lat temu koszty pracy w Polsce wynosiły połowę lub jedną trzecią tego co w Hiszpanii i Grecji, a dzisiaj są porównywalne do tych w Grecji i Portugalii, troszeczkę jeszcze niższe niż w Hiszpanii. Ale wciąż wynoszą jedną trzecią tego co w Niemczech. Mamy zatem jeszcze mnóstwo atutów, tyle że ich wykorzystanie wymaga właśnie skalowania biznesu. Duże firmy więcej inwestują w automatyzację i robotyzację, żeby skompensować rosnące koszty pracy. Charakteryzują się dużą innowacyjnością i zupełnie inaczej mówią o kosztach pracy niż firmy małe, dla których jest to po prostu bardzo duży cios.
Ale jeśli polskie firmy skalują się w Ameryce, to tworzą amerykański PKB, a nie polski. Mamy z tego jakieś korzyści jako gospodarka?
– Rozwijają biznes i mogą transferować zyski do Polski. Zyskują kapitał i dzięki temu mogą inwestować, a polskie firmy mają niedobór kapitału. Umiędzynarodowienie polskiego biznesu jest naturalnym krokiem, który jest jeszcze przed nami. Tak działają zachodnie firmy. Badając polskie przedsiębiorstwa, patrzyliśmy na nie od strony procesu decyzyjnego, inwestycyjnego. I okazało się, że są dwie szkoły. Jedna mówi, że firmy rozwijają się w sposób organiczny. Gdy rosną zyski, to są podstawą do inwestycji i do skalowania. I to jest dominujący sposób rozwoju w Polsce.
A druga?
– Drugi model polega na tym, że firma nie angażuje całej swojej energii w kierunku maksymalizacji zysku, ale akceptuje przeciętny zysk, równocześnie skalując się, i używa do tego kredytu, emisji akcji, obligacji itd. I ten drugi sposób rozwoju jest o wiele częstszy w krajach rozwiniętych, np. w Europie Zachodniej. Zmiana tego sposobu myślenia jest bardzo ważna, bo przedsiębiorca może rozwijać swój biznes, wykorzystując sprawdzony model i skalując go na innych rynkach. Do Polski przez ostatnie 20-30 lat napływało wiele zagranicznych inwestycji bezpośrednich budowanych wokół tego modelu, np. inwestorzy z Portugalii rozwinęli w ten sposób w Polsce Biedronkę, a wyruszali z bardzo małego kraju.
Dlaczego w Polsce jest to mało popularny model?
– Opieranie ekspansji na własnych zyskach jest charakterystyczne dla krajów mniej rozwiniętych, używanie lewara jest bardziej popularne w krajach wysoko rozwiniętych, mocniejszych instytucjonalnie, a więc mających zaufanie do swojego państwa. Jest więc jakaś bariera mentalna. To także kwestia leżąca po stronie rynku finansowego. Polska potrzebuje rozwoju sektora finansowego i rynku kapitałowego. Mamy bardzo innowacyjny, nowoczesny sektor bankowy, ale potrzebujemy też innych segmentów tego rynku. Potrzebujemy mocniejszego rynku kapitałowego, obligacji korporacyjnych, mocniejszego rynku private equity, venture capital właśnie po to, żeby skalować biznes, rozwijać go, wykorzystując przeróżne elementy dźwigni finansowej i dostosowując sposób finansowania rozwoju do profilu ryzyka. To jest na pewno droga dla Polski właśnie po to, żeby poradzić sobie z kosztami pracy i zwiększyć produktywność na głowę. Bo to w efekcie oznacza, że ludzie pracujący w tej firmie po prostu mogą więcej zarabiać.
Widzi pan, że to się zmienia? Jakieś jaskółki?
– Widzę jaskółki, natomiast w skali makro, gdybyśmy spojrzeli na udział kredytów w PKB, to wciąż jest to rzadkość. Wracając do tych ciekawych przykładów, znam parę polskich firm, które skalują swój biznes w Ameryce. Firmy z sektora zielonych technologii, IT, firmy z tradycyjnego przemysłu, które weszły na rynek amerykański i uznały, że ich model jest na tyle dobry, że można go tam skopiować i z powodzeniem skalować biznes. Równocześnie w kraju naturalnym kierunkiem jest konsolidacja mniejszych firm. Niektóre znikną, bo zostaną przejęte przez inne. Na tym też polega skalowanie biznesu. Polska ma dzisiaj tak rozdrobnioną strukturę przedsiębiorstw, że stała się ona jedną z barier rozwojowych, gdyż firmy mniejsze są mniej skłonne do robotyzacji, innowacji, również mniej inwestują. Często to są biznesy, które zatrzymują swoją skalę rozwoju na poziomie zapewniającym np. dobre życie rodziny. I to jest górny pułap rozwoju tych firm. Jednak jeżeli chcemy się dalej bogacić i gonić najbogatszych, wiele tych firm musi dokonać restrukturyzacji i wprowadzenia porządku korporacyjnego. W skali całej gospodarki, jeżeli chcemy dalej rosnąć, równocześnie ponosząc gigantyczne wydatki na zbrojenia, żeby uniknąć wojny, potrzebujemy rozwoju i nie można się zatrzymać w tym miejscu, w którym – może – niektóre firmy by sobie tego życzyły.
Czy to znaczy, że awersja do inwestycji jest cechą strukturalną polskiej gospodarki?
– Stan awersji do inwestycji już bardzo długo trwa, jest coraz bardziej niepokojący, a jego przyczyny są różne. Diagnozowaliśmy, że problemem była niepewność instytucjonalna jakiś czas temu, czyli częste zmiany prawa podatkowego, regulacyjnego, nieprzewidywalność tego prawa, słabość instytucji. Są badania międzynarodowe, które pokazują, że sprawność systemu sądowniczego ma wpływ na skalowanie firm. Słabość inwestycji ma związek z osłabieniem instytucjonalnym w Polsce, ma również związek z niepewnością geopolityczną, z wysokością stóp procentowych. Często w ankietach pojawia się element wysokiego kosztu inwestycji. Brzmi enigmatycznie, natomiast ja uważam, iż jest to jednak zawoalowana odpowiedź, że nie stać nas na inwestycje, bo mamy problem z konkurencyjnością modelu biznesowego.
Mamy za sobą dekadę postępującej erozji konkurencyjności polskiej gospodarki. Są jakieś szanse na przełamanie?
– Dużą szansą dla Polski są inwestycje publiczne, które się zbliżają. Marazm, powtarzam, marazm w inwestycjach prywatnych, będzie bardzo trudny do przekroczenia. Ale w ciągu kolejnej dekady Polska musi wydać nawet 500 mld euro na inwestycje w energetykę, obronność, w duże projekty infrastrukturalne typu CPK. To może być motorem rozwoju gospodarczego, może pobudzić inwestycje dużych przedsiębiorstw, a w ślad za tym przedsiębiorstw mniejszych przez efekty mnożnikowe. Wydaje mi się, że to może być bardzo ważny element strategii rozwojowej Polski w najbliższych latach, która może pozwoli przezwyciężyć i pokonać niechęć prywatnego biznesu do inwestowania.
A eksport? Może odzyskać siły?
– Polska ma to szczęście, że leży blisko Niemiec. Akurat dzisiaj nam to bardzo pomaga. Niemcy zrobiły ogromny zwrot, jeżeli chodzi o podejście do długu i deficytu. Widzimy, że plany inwestycyjne Niemiec powstają. Plany militarne są dosyć ambitne. Impuls fiskalny będzie znaczący. Może wyciągnąć wzrost gospodarczy w Niemczech nawet do 1,5-2% w kolejnych latach, po trzech latach stagnacji. Polska również to odczuje i może też być partnerem niemieckiego przemysłu, podobnie jak kiedyś w sektorze samochodowym. Natomiast obawiam się, że przesypiamy budujący się boom inwestycji obronnych. Inne kraje są bardzo aktywne w pozyskiwaniu talentów z Ukrainy, w pozyskiwaniu technologii dronowej, np. w Ukrainie. Powstają tam niemieckie i francuskie fabryki przemysłu militarnego. Polska jest też zdecydowanie za mało aktywna, jeżeli chodzi o dyplomację ekonomiczną, zarówno jeżeli chodzi o standardowy biznes, jak i o biznes związany z obronnością. I mam wrażenie, że Zachód nam trochę ucieka.
Czy bezpośrednie inwestycje zagraniczne mogą nam pomóc, tak jak to było przez trzy dekady?
– Dyfuzja know-how z inwestycji zagranicznych do polskiego biznesu nie była duża. Gdybyśmy wzięli przykład Tajwanu czy Korei Południowej, to okazuje się że tam była ona znacząco wyższa. Intel, gdy 30 lat temu otwierał biznes na Tajwanie, to 80% kontentu importował. Dzisiaj 80% kontentu jest wytwarzane lokalnie. Korea na początku kupowała broń w USA, a dzisiaj produkuje ją na bazie amerykańskiej technologii i jest ona globalnie konkurencyjna. Gdy Amerykanie z nami rozmawiają, widać, że się bardzo tego obawiają. Wciąż jednak możemy skorzystać na offsecie, przecież powstaną centra usług w Polsce do obsługi amerykańskiego sprzętu. To dla naszych inżynierów ogromny zastrzyk wiedzy. Na innym polu jest szansa, żeby postarać się, aby dyfuzja z zagranicznych inwestycji usługowych do polskiej gospodarki była większa.
W Polsce pojawiają się startupy i znikają. Gdzie?
– Środowiska startupowe mówią, że są przynajmniej dwa wąskie gardła. Po pierwsze, nie ma łatwo dostępnych funduszy prywatnych i jest o wiele łatwiej pozyskać finansowanie w Silicon Valley albo na Zachodzie Europy. Niektóre polskie startupy idą od razu na Zachód, bo tam o wiele łatwiej dostać finansowanie. Drugie wąskie gardło polega na tym, że polskie startupy strzelają trochę w powietrze. Dlatego że jest znacznie gorsza komunikacja między biznesem a np. światem akademickim. Na Zachodzie biznes przychodzi do naukowców i mówi – mamy z tym problem, znajdźcie rozwiązanie. Gdy startup znajdzie rozwiązanie, ma ono większe szanse na biznesowe wykorzystanie i jego wyskalowanie. A u nas – jak mówią ludzie z tej branży – startupy mają dużo finansowania publicznego, ale próbują znaleźć jakąś technologię troszkę na wyczucie.