Bankowość i Finanse | Gospodarka | Nie dostrzegam, tak bardzo wyczekiwanej, strategii gospodarczej
Ostatnio modne stało się słowo polikryzys, oznaczające że kryzysy dotykają nas dziś na wielu polach i na różne sposoby. Czy polska gospodarka A.D. 2024 też znajduje się w kryzysie?
– Tak. To, co dzieje się dookoła, ma wpływ na gospodarkę, i to nie tylko na sferę nominalną, ale i realną. Widzimy, jak zachowują się różne aktywa na światowych rynkach finansowych, co pociąga za sobą również zmienność w Polsce. Również w realnej gospodarce jesteśmy bardzo mocno wystawieni na to, co dzieje się w UE, a zwłaszcza w Niemczech. To nie jest sytuacja komfortowa. Do tego dochodzą czynniki lokalne, pro domo sua, wynikające ze skomplikowanego układu politycznego obecnej koalicji. Na dobrą sprawę od czasów pandemii władza cały czas zarządza permanentnym kryzysem. Istnieją problemy w spełnieniu złożonych zobowiązań, a co gorsza te zobowiązania nie dotykają sedna problemów polskiej gospodarki.
Jakie to problemy?
– Po pierwsze, utrata konkurencyjności związana z wysokimi cenami energii. To się odbija czkawką polskiej gospodarce. Obserwujemy to choćby w przemyśle, który powoli dźwiga się z postpandemicznego kryzysu. To również brak działań mających na celu zwiększenie potencjału polskiej gospodarki zwłaszcza w zakresie dwóch kluczowych czynników. Potrzebujemy zwiększenia inwestycji i podaży na rynku pracy. Bez tego nasz potencjał gospodarczy nie będzie rósł. Aktualnie ten potencjał jest na tyle niski, że tempo wzrostu gospodarczego na poziomie 3–4% PKB, które będziemy mieli w najbliższych dwóch latach, wyraźnie go przekracza. A kiedy dynamika PKB przekracza potencjał gospodarczy, domyka się luka produktowa i zaczynają pojawiać się problemy z presją inflacyjną. My jeszcze nie wyszliśmy z problemów związanych z inflacją postpandemiczną. A jeśli tempo rozwoju napędzane konsumpcją będzie się utrzymywać, to presja inflacyjna szybko nie zniknie.
Co tak obniżyło nasz potencjał gospodarczy? Jeszcze kilka lat temu obserwowaliśmy wzrost PKB na poziomie 5–6%, podczas gdy inflacja znajdowała się poniżej celu NBP.
– To efekt splotu różnych okoliczności. Po pierwsze, coraz bardziej kuleje dynamika inwestycji. Część dotychczasowych inwestycji była silnie powiązana z absorpcją funduszy unijnych, a tu mamy kwestie problemów z KPO i klasycznej dziury między kolejnymi perspektywami UE. Ponadto w okresie rządów PiS wygenerowano bardzo dużą niepewność instytucjonalną w obszarze polskiej gospodarki, która wcale nie uległa spektakularnej poprawie w pierwszym roku rządów nowej koalicji. Sprawa inwestycji zagranicznych wciąż leży i czeka na poprawę. Ciągle brakuje nam zwłaszcza inwestycji o charakterze modernizacyjnym, a nie tylko odtworzeniowym. Z kolei, jeśli chodzi o rynek pracy, to część podaży została wyłączona z powodu pandemii, a także coraz bardziej widoczny jest czynnik demograficzny. Napływ Ukraińców tylko tymczasowo podratował podaż na rynku pracy, brakuje za to reform, które systemowo by na to wpływały, np. zachęcając do dłuższego pozostawania aktywnym zawodowo. Problemem jest zresztą nie tylko kwestia wieku emerytalnego, lecz także sprawa wydawałaby się oczywista, czyli wyrównanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, co byłoby z korzyścią dla kobiet. Oczywiście wymagałoby to intensywnej kampanii informacyjnej, na co ani poprzedni, ani obecny rząd nie ma najwyraźniej ochoty. Z tych dwóch powodów dynamika potencjału gospodarczego nie nadąża za szybkim odbiciem wzrostu PKB.
Krążymy trochę wokół tematu. Jak pan ocenia pierwsze trzy kwartały polityki gospodarczej nowego rządu?
– Nie dostrzegam z perspektywy ekonomisty, tak bardzo wyczekiwanej, strategii gospodarczej dla kraju w perspektywie średnioterminowej. Nie ma w rządzie centralnego ośrodka decyzyjnego w sprawach gospodarczych. Zostały one scedowane na ministra finansów, ministra rozwoju i ministra ds. funduszy, ale to nie są żadne strategiczne decyzje. Podejmowane są próby znalezienia finansowania dla określonych zadań, bądź zarządzania tym, co jest do uzgodnienia z Komisją Europejską w sprawie dostępu do funduszy europejskich. Ale to są tylko kwestie czysto techniczne. Mamy też do czynienia z próbą realizacji obietnic wyborczych, których lwia część nie ma żadnego wpływu pozytywnego na gospodarkę, w kontekście zwiększenia potencjału i pchnięcia jej na nowe tory. Wiążą się one jednak z dodatkowymi kosztami i problemami z równowagą fiskalną. Zdaje już sobie sprawę z tego chyba nawet premier Donald Tusk. Padają bowiem zapewnienia, że rząd zaprezentuje pakiet projektów, który zarysuje strategię rozwoju gospodarczego do końca kadencji.
Z tym, że ewentualna realizacja takiego pakietu reformatorskiego jest w oczywisty sposób związana z kampanią prezydencką 2025 r. Przegrana obecnej koalicji w tych wyborach przekieruje całą energię rządu, o ile on w ogóle przetrwa, na spór z nowym prezydentem. Wtedy z reform będą nici do końca kadencji rządu.
Na razie do realizacji 100 konkretów na 100 dni dość daleko, ale wprowadzono kilka kosztownych programów, jak babciowe obciążające budżet na ponad 6 mld zł, czy renta wdowia za 11,1 mld zł. Jak pan ocenia podejście nowej ekipy do finansów publicznych?
– Finanse publiczne są w bardzo trudnej sytuacji. Część ekonomistów już dawno zwracała uwagę, że dalsze rozdymanie transferów socjalnych, jeśli w ogóle powinno się odbywać, to w sposób bardziej systemowy i z wkalkulowanym ryzykiem, które wiąże się z wejściem Polski w procedurę nadmiernego deficytu. Przypomnę, że kiedy rok temu mówiliśmy, że zarówno wzrost nierównowagi fiskalnej i deficytu budżetowego, jak i kwestia uporządkowania finansów publicznych mają kluczowe znaczenie, to padały wtedy zapewnienia ze strony Ministerstwa Finansów, że zagrożenie procedurą wcale nie jest pewne, bo trwają rozmowy. Okazało się, że to my ekonomiści mieliśmy rację. Procedura nadmiernego deficytu będzie miała następstwa bardzo trudne do pogodzenia z nowymi wydatkami o charakterze fiskalnym. Liczenie na specjalne prerogatywy i możliwości odliczania z deficytu budżetowego wydatków na obronność jest o tyle zasadne, że to będzie możliwe. Dotyczyć jednak będzie tylko nowych inwestycji w obronność, czyli jak dotąd ok. 1% PKB. Nadzieje na automatyczne wyrastanie z deficytu poprzez tempo wzrostu PKB są płonne. Potrzebne będzie dostosowanie o charakterze fiskalnym zarówno po stronie wydatków, jak i dochodów. Pierwsze sygnały, że takie dostosowania będą, już słyszymy. Padają propozycje podwyżki podatków, jak i innych działań mających zwiększyć dochody budżetowe, o których nie było mowy wśród 100 konkretów ani innej retoryce rządu.
Co to oznacza w praktyce?
– Czas przygotować się na to, przed czym ostrzegaliśmy. Deficyt budżetowy między 2024 r. a 2025 r. nie tylko się nie zmniejszy, ale prawdopodobnie wrośnie. Procedura nadmiernego deficytu pewnie będzie musiała być ostrzejsza i rozłożona na siedem lat. To oznacza, że przez ten czas Polska znów będzie zmuszona do konsolidacji fiskalnej. To ma swoje konsekwencje. Nie tylko nie będzie można dokładać nowych wydatków bądź uszczuplać dochodów budżetowych bez wskazania ich finansowania, ale też, począwszy od 2025 r., po raz pierwszy na Polskę będzie można nałożyć kary w przypadku niestosowania się do zaleceń unijnych. Ta procedura jest w tej chwili testowana na Rumunii, która nie zadowala KE pod względem tempa dostosowań fiskalnych. Po tych testach procedura będzie stosowana wobec innych państw, które nie będą przestrzegać zaleceń. Przyszłość finansów publicznych w Polsce w średnim terminie nie rysuje się w jasnych barwach.
Jakie będą skutki gospodarcze?
– Takie jak zawsze. Nie znam przypadku, w którym bardziej restrykcyjna polityka fiskalna spowodowałaby w krótkim okresie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego. Takich cudów nie ma. Będziemy mieć spowolnienie tempa wzrostu gospodarczego. Doświadczymy ograniczenia stymulacji fiskalnej. Nawet jeśli założymy, że zgodnie z regułami sztuki będzie mu towarzyszyła odpowiednio luźniejsza polityka monetarna, to efekt netto bardzo rzadko jest korzystny w krótkim okresie. Długoterminowo korzyści oczywiście są.
Czy w takiej sytuacji stać Polskę na organizowanie igrzysk olimpijskich? Taki długoterminowy plan ogłosił ostatnio premier.
– Jeżeli już potrzebny jest nam rozwojowy cel dla gospodarki, to powinno nim być przyjęcie euro, a nie organizowanie igrzysk olimpijskich. Jeśli ten rząd chce sobie stawiać ambitne zadania, to polecam zarysowanie wieloletniego horyzontu sięgającego kilkunastu najbliższych lat dla spełnienia celu, którym jest usunięcie derogacji i wejście do strefy euro. Pod to mogłaby być opracowana cała strategia rozwoju kraju. Proszę jednak zwrócić uwagę, że w przeciwieństwie do rzucenia hasła organizacji igrzysk w 2040 czy 2044 r., takie działania wymagałyby solidnego przygotowania, ogólnokrajowej dyskusji i przekonania nieprzekonanych. To jest trochę tak jak ze zmianą wieku emerytalnego. Potrzeba do tego bardzo umiejętnej strategii komunikacyjnej i oczywiście realnego wysiłku. A to jest rzecz trudna. Jak stoimy przed trudnym wyborem, to chętnie sięgamy po rzeczy łatwiejsze.
Jakie byłyby największe korzyści z przyjęcia euro w Polsce?
– Przede wszystkim jest to czynnik dyscyplinujący politykę gospodarczą. Trzeba się bardzo starać, by gospodarka była konkurencyjna i konwergencji nominalnej towarzyszyła konwergencja realna. To, moim zdaniem, główna korzyść płynąca ze strategii wprowadzania Polski do strefy euro. Podkreślmy, że chodzi o strategię wieloletnią, czyli ta dyscyplina byłaby nałożona na kilka kadencji Sejmu.
Są jakieś rzeczy, za które można pochwalić rząd obecnej kadencji?
– Przy pewnym wysiłku można powiedzieć, że uporządkowanie kwestii prawnych związanych z bałaganem zostawionym przez PiS w ciągu ostatnich ośmiu lat, pewnie jest jakąś zasługą. Nie ma to jednak wpływu na bieżące odczucia podmiotów gospodarczych. Zwracam uwagę, że zaczynają być wprowadzane pewne elementy, które nie spotykają się z entuzjazmem, a które dotyczą właśnie podatków, większego fiskalizmu. Ujawniają się także bardzo proste błędy w zrealizowanych przedsięwzięciach, jak choćby wspomniane przez pana babciowe.
Babciowe ma przecież aktywizować kobiety na rynku pracy.
– Zaktywizowałoby skuteczniej, gdyby nie zostało przesłonięte przez bardzo duże podwyżki cen usług. Proszę pamiętać, że z tej formy wsparcia w wysokości 1500 zł nie korzystają wszyscy. Osoby poza programem zapłacą więcej z własnej kieszeni. Mam pewien problem ze wskazaniem strategicznych osiągnięć tego rządu. Jest wyraźna walka o bieżące, często ze sobą słabo skoordynowane przedsięwzięcia. Brakuje zwartej strategii.
Jakie są perspektywy dla inflacji?
– Takie, jak w projekcjach inflacji Narodowego Banku Polskiego. A w nich dojścia do celu inflacyjnego, czyli 2,5%, nie widać do końca 2026 r. I to przy założeniu utrzymania stóp procentowych na obecnym poziomie. Każda ich obniżka wymagałaby przeszacowania modelowego i skalkulowania, czy ten niższy poziom nie wypchnie inflacji w górę. Osobiście uważam, że ten okres uporczywej inflacji powyżej celu będzie trwał jeszcze przynajmniej trzy, a może cztery lata. Będzie to zależało od wielu czynników. Prognozowanie inflacji w Polsce to obecnie jedno z najtrudniejszych przedsięwzięć, jakich może się podjąć makroekonomista.
Dlaczego?
– Z uwagi na szaloną niepewność ze strony polityki fiskalnej i ingerowania w procesy cenowe. Aktualne prognozy tworzone przez ośrodki prywatne i instytucjonalne operują założeniem, że od stycznia 2025 r. nastąpi uwolnienie cen energii. Wskazują one, że szczyt inflacji przypadnie na przełom I i II kwartału 2025 r. Mamy jednak pierwsze sygnały, że te ceny nie zostaną uwolnione od początku przyszłego roku. Jeśli tak się stanie, to zaobserwujemy wypłaszczenie ścieżki inflacyjnej w przyszłym roku i jej spadek w okolice górnej granicy odchyleń od celu, czyli 3,5%. Jednak ten problem uwolnienia cen energii wciąż będzie nad nami wisiał. Cały czas przekładamy trudną decyzję na później. To trochę jak z odkładaniem wizyty u dentysty. Ten skutek i tak nastąpi, tylko może być gorszy niż w przypadku szybkiego poddania się zabiegowi.
Prezes NBP w ostatniej wypowiedzi zasugerował, że obniżki stóp procentowych mogą pojawić się wcześniej niż się spodziewano. Co się może za tym kryć?
– Nie chciałbym się domyślać. Od przewodniczącego RPP i prezesa NBP wymagana byłaby większa staranność przy wypowiedziach publicznych, które w dość krótkim czasie zmieniają jego punkt widzenia. Tak zasadnicza zmiana powinna być podyktowana ważkim powodem. Inflacja w Polsce rośnie w tej chwili i przy aktualnych założeniach wiemy, że będzie rosła do przełomu I i II kwartału 2025 r. Inflacja bazowa, bardzo ważna z punktu widzenia cen, jest zacementowana na poziomie bliskim 4%. Mamy bardzo dużą niepewność dotyczącą dynamiki wynagrodzeń oraz ponad sześcioprocentową inflację w usługach. I w takim momencie prezes banku centralnego mówi, że przy pewnych warunkach być może będzie można przyspieszyć obniżkę stóp procentowych. To się nie spina.
Obecnie stopy są na dobrym poziomie, czy może powinny być wyższe?
– Rada Polityki Pieniężnej ma określony mandat polegający na doprowadzeniu do trwałego zakotwiczenia inflacji w okolicach celu inflacyjnego w średnim okresie czasu. To, o czym mówiliśmy dotychczas, wskazuje na to, że przy obecnym poziomie stóp procentowych ten cel nie zostanie osiągnięty. Gdyby większość członków RPP traktowała swój mandat poważnie, to oczywiście powinni się starać doprowadzić inflację do poziomu 2,5%. Ze względów pragmatycznych trudno jednak spodziewać się, że stopy procentowe mogą w najbliższym czasie zostać podniesione, bo to jest w sprzeczności z tym, co rada komunikowała do tej pory.
Wspomniał pan o niepewności dotyczącej dynamiki wynagrodzeń. Co się obecnie dzieje na rynku pracy?
– Należy to rozpatrzyć w kontekście tego, co się działo z inflacją. Inflacja spadała, a wraz z nią oczekiwania płacowe. Ten wzrost płac pozostał jednak dwucyfrowy i pozostanie taki pewnie do końca roku. Pytanie brzmi, co się stanie, gdy inflacja zacznie znowu rosnąć i dojdzie w okolice 5%. Nie wiemy, jak silnie wpłynie to na presję płacową. Trudno jednak zakładać, że ta dynamika wynagrodzeń będzie systematycznie i szybko spadała.
Ostatnio wyjątkowo szybko rosła też płaca minimalna.
– Ostatni wzrost inflacji bazowej i utrzymywanie się jej na poziomie ok. 4% są w dużym stopniu generowane przez dynamiczne podwyżki płacy minimalnej, wielokrotnie krytykowane przez ekonomistów. Płaca minimalna będzie rosła dalej, ale wolniej niż w ostatnich latach – tak wynika z zapewnień rządu. To jest, wracając do wcześniejszego pytania, jedna z nielicznych rzeczy, które należy ocenić pozytywnie w polityce rządu, bo jeśli tak się stanie, to będzie to czynnik wspierający dezinflację i spowolnienie inflacji bazowej w Polsce. Nie mamy jednak gwarancji, że rząd zachowa odporność na presję płacową i wykaże się dyscypliną w sprawie podwyżek pensji minimalnej.
Jakie są obecnie warunki prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce. Czy to płaca minimalna jest największym wyzwaniem, czy może coś innego?
– Na podstawie rozmów z przedsiębiorcami mogę powiedzieć, że w dalszym ciągu mówią o niedostatecznej stabilności prawa. Duża niepewność jest generowana przez opóźnienia w różnych procesach. My w dalszym ciągu nie wiemy, co będzie ze składką zdrowotną i z wieloma podatkami. Ta niepewność regulacyjna jest największym mankamentem.
W jakiej sytuacji znajduje się polska waluta? Czy rekordowe zakupy złota i powiększenie polskich rezerw oznaczają wzmocnienie złotego?
– Aktywa rezerwowe w złocie nie generują przychodów. Ich wartość zależy od ruchu cen złota na rynkach światowych, podczas gdy inne rodzaje rezerw – przy umiejętnym nimi zarządzaniu – przynoszą dochody w postaci odsetek. Problem ze znaczącym zwiększeniem rezerw w złocie polega na tym, że przerzuca się większość odpowiedzialności za wartość aktywów rezerwowych na rozwój sytuacji na światowych rynkach. Zdejmuje to część odpowiedzialności z zarządzających rezerwami. Wszystkie banki centralne utrzymują część rezerw w złocie, to jest zrozumiałe, ale strategia polegająca na bezustannym zwiększaniu rezerw w złocie sugeruje, że bank centralny szykuje się na głęboki kryzys, na wojnę.
Jeżeli chodzi o złotego, to w najbliższym czasie im wyższy będzie dysparytet stóp procentowych, tym złoty będzie bardziej atrakcyjny dla inwestorów portfelowych. Wystarczyła jednak wzmianka prezesa Adama Glapińskiego o potencjalnym przyspieszeniu obniżki stóp procentowych, by złoty uległ osłabieniu. Zresztą zgodnie z regułami sztuki. Nie uważam, by w fundamentach polskiej gospodarki leżało coś, co skazywałoby polskiego złotego na aprecjację. Tak jak mówiliśmy, nie widać perspektyw dla mocnego wzrostu gospodarczego czy spadku inflacji. Nie ma takich czynników, które napędzałyby napływ zagranicznego kapitału. Gdy zniknie dysparytet stóp procentowych, złoty zacznie się osłabiać.
Jakie największe wyzwania stoją w obecnej sytuacji gospodarczej przed sektorem bankowym?
– Pierwsza sprawa to wyczyszczenie zaległości, które wytworzyły się, zwłaszcza w bankach zależnych od państwa, w ostatnich latach. To jest zadanie pilne, ale doraźne. Głównym problemem jest to, że sektor bankowy, przez różnego rodzaju regulacje, ma przed sobą szereg problemów. To choćby kredyty frankowe, kwestia WIBOR-u czy wreszcie problem portfeli bankowych, które polityka regulacyjna skazuje na bardzo duże zainteresowanie długiem publicznym, co ogranicza zainteresowanie m.in. finansowaniem gospodarki. Nie wiem, czy dojdzie do ponownej prywatyzacji znacjonalizowanych banków, ale na pewno rzecz jest warta rozważenia.