Abuzywni i… abuzywniejsi

Udostępnij Ikona facebook Ikona LinkedIn Ikona twitter

Sierpniowe przedpołudnie, skwar leje się z nieba. Pamiętający jeszcze czasy Gierka tramwaj już ponad kwadrans "zajmuje pozycje" dokładnie naprzeciwko Pałacu Kultury, nie mogąc przebić się przez zator na Rondzie Dmowskiego. Wreszcie - po osiemnastu minutach - cel osiągnięty!

Leciwy skład rusza z przystanku. „Bilety do kontroli!” – daje się usłyszeć donośny głos rewizora. Starszy pan w kraciastej koszuli pewnym gestem pokazuje bilet. – „Niestety, już nieważny” – Ale dlaczego? – oponował emeryt. – Miał Pan bilet 20-minutowy, ważność się skończyła trzy minuty temu” – stanowczym głosem skwitował kanar. – „Ale jak to? Przecież jadę tylko trzy przystanki. Ten ostatni odcinek tramwaj powinien jechać góra trzy minuty. To nie moja wina, że wy macie opóźnienia” – dziadek nie dawał za wygraną, co bynajmniej nie trafiało do przekonania „konduktora rewizyjnego”.

Gdyby ta historia był li tylko przykładem nadgorliwości ze strony rzeczonego kanara, nie warto by nawet o niej wspominać. Problem jednak jest znacznie szerszy – przypadki takie zdarzają się po pierwsze w całym kraju, a po drugie – przy niepojętej bierności tych, których konstytucyjną powinnością jest troska o interesy konsumenta, tego ponoć „najsłabszego ogniwa” w obrocie gospodarczym. Prawnicy miejskich przewoźników niczym Spartanie pod Termopilami bronią stanowiska, w myśl którego bilet obejmuje „rzeczywisty, a nie planowany czas podróży” – i w związku z powyższym pasażer, który trafił na korek, awarię, wypadek i inne nieprzewidziane okoliczności na trasie, po prostu miał pecha. Z pełna premedytacją pomijany jest przy tym fakt, iż po pierwsze – zakup i skasowanie biletu w środku komunikacji miejskiej stanowi zawarcie umowy w myśl zarówno Kodeksu cywilnego, jak również ustawy – Prawo przewozowe. A skoro umowy, to prawa z niej wynikające przysługują obu stronom, a nie tylko sprzedawcy. Po drugie – sam przewoźnik powszechnie umieszcza na przystankach warunki wykonywania tej umowy – bo taką rolę spełniają przecież rozkłady jazdy, umieszczone na każdym przystanku. Tymczasem przedstawiciele przewoźników zdają się twierdzić, że „nie mają one mocy wiążącej dla pasażera„. Skoro nie mają,to, za przeproszeniem – po kiego czorta one tam wiszą? Zaiste – przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej biorą chyba przykład z zawiadowcy stacji w Tuwimowskim „Żołnierzu Królowej Madagaskaru”, który – zapytany o godzinę odjazdu pociągu do Warszawy – odpowiedział:

Jak przyjdzie jego czas. Skoro on stoi, to znaczy, że jego czas jeszcze nie przyszedł a jak nie przyszedł jego czas, to on nie może odjechać„. Choć sięganie do archetypów literatury pięknej z reguły zasługuje na pochwałę, w tym jednak przypadku mamy do czynienia z ewidentnym wyjątkiem od tejże zasady.

Co najciekawsze, stanowisko takie wydaje się być przekonywające dla rzeczników praw konsumenta, Ministerstwa Infrastruktury i Rozwoju czy innych instytucji, dla których przecież to pasażer – a nie autobusy czy pociągi – powinien znajdować się pod specjalnym nadzorem. Ostatecznie można przyjąć do wiadomości fakt, iż ruch uliczny generuje wiele nieprzewidzianych zdarzeń – a ich konsekwencje dotykają również transportu publicznego. Można by nawet z ciężkim sercem zgodzić się na opcję zerową: pasażer nie obciąża przewoźnika za opóźnienie – przewoźnik nie wysuwa żadnych roszczeń wobec pasażera, któremu w wyniku opóźnienia skończył się bilet. Jednak sankcje wobec osoby, która właśnie została – mówiąc kolokwialnie – zrobiona w konia przez tego samego przewoźnika, to już bezczelność do sześcianu. Przypomina się przedwojenna definicja hucpy:

Jak Wysoki Sąd dobrze wie, jestem sierotą – i proszę, aby ten fakt uznawać za okoliczność łagodzącą – tłumaczył się przed sądem oskarżony o… zabójstwo obojga rodziców.

Przechodząc z obłoków literatury na twardą niwę prawa – zapisy tego typu powinny niezwłocznie zasilić prowadzony przez UOKiK rejestr klauzul abuzywnych. Wszystko jednak wskazuje na to, że na takowy ruch obrońców konsumenta nie możemy liczyć. W końcu – trudno się dziwić; wszak miejscy przewoźnicy – jak sama nazwa wskazuje – należą do samorządów bądź znajdują się pod ich kontrolą. A przecież każdy Polak już od kołyski wie, że sektor samorządowy nie jest w stanie nadużyć pozycji dominującej w stosunku do obywatela, o nie, to jest wykluczone! Klauzul niedozwolonych lepiej poszukajmy gdzie indziej – najlepiej w sektorze finansowym. I poszukiwania trwają – choć nie sposób nawet wyobrazić sobie, żeby jakikolwiek bank z pełna premedytacją obciążał klientów skutkami własnego niedbalstwa. I tak to na indeks trafiają nawet… zapisy żywcem przeniesione z ustawy – Prawo bankowe czy ustawy o nadzorze nad rynkiem finansowym. Ale nic to, jak mawiał śp. Wołodyjowski – to przecież tylko banki i ich produkty maja obowiązek  nie naruszać zaufania klienta do rynku finansowego, jak to ostatnio sprytnie zapisano w Rekomendacji U. Obrońców konsumenta ten skądinąd szlachetny postulat nie dotyczy – podobnie jak operatorów transportu publicznego. Parafrazując Orwella – „wszyscy bywają abuzywni, ale niektórzy mają prawo być zdecydowanie abuzywniejsi