Jego Świątobliwość PIT
Pośród wielu kwestii, jakie przez całe lata zajmowały uwagę świątobliwych mężów, poczesne miejsce zajmowały zagadnienia z zakresu liturgiki. Skoro bowiem człowiek uzmysłowił sobie istnienie Najwyższego (bądź też - jak twierdzą niektórzy - wytworzył w swej wyobraźni takową postać) stało się oczywistym, iż do tak szacownej i ważnej persony należy zwracać się z odpowiednim szacunkiem i godnością. Z czasem jednak - jak to zwykle w takich przypadkach się zdarza - ortodoksyjna troska o czystość religijnych ceremonii przybierać zaczęła rozmiary obsesyjno-kompulsywne. Niewinna pomyłka w recytowaniu modlitewnej formuły bywała postrzegana za nie lada jaką przewinę, a w środowisku teologów najprzeróżniejszych religii kluczowe kwestie relacji między Stwórcą a człowiekiem spychane były na drugi plan przez dywagacje nad literalnym brzmieniem tego czy innego tekstu kanonicznego.
Kruszenie kopii w sprawach czysto liturgicznych nie zawsze odbywało się li tylko w przenośni; bywało i tak, że w obronie świętego obrządku faktycznie sięgano po miecze. Ów przekraczający granice zdrowego rozsądku puryzm odnośnie formy nie był li tylko specjalnością uznających istnienie Boga; również bardziej racjonalnie nastawione ideologie nie były wolne od swoistych zachowań obsesyjno-kompulsywnych. Fantastyczna scena z niezapomnianego „Dantona” Andrzeja Wajdy, w której fanatyczka ideałów rewolucyjnych bije dziecko po twarzy za najdrobniejszy błąd w recytowanej przez to ostatnie Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka, znalazła ucieleśnienie w mrocznych czasach stalinizmu – kiedy to „nieprawomyślną” minę na pochodzie pierwszomajowym czy chwilę gapiostwa podczas ceremonii pogrzebowej Josifa Wissarionowicza można było przypłacić utratą pracy bądź relegowaniem ze studiów.
Dziś, kiedy wszelkiego rodzaju kult jednostki wybitnie nie jest w modzie, a w kwestiach odnoszących się do wieczności preferowane jest poszanowanie poglądów „zarówno wierzących w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielających tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzących z innych źródeł”, troska o puryzm i absolutną bezbłędność wydaje się być na miejscu przede wszystkim w branży aktorskiej. Nic z tego. Obserwując powstające od ćwierć wieku, kolejne przepisy podatkowe nietrudno dojść do wniosku, że w zamyśle ustawodawcy nadrzędnym celem polskiego systemu fiskalnego jest nie tyle zapewnienie wystarczającej ilości środków na realizację usług publicznych, co celebracja określonych obrzędów przez rzesze „owieczek”, regularnie spowiadających się w urzędach skarbowych z osiągniętych dochodów. Jakże bowiem inaczej uzasadnić fakt, iż choćby jednodniowe spóźnienie w złożeniu deklaracji podatkowej niemal automatycznie „taryfikowane” jest mandatem w wysokości 150 złotych – podczas gdy zapłata należnego podatku po terminie z reguły nie rodzi żadnych negatywnych konsekwencji poza – relatywnie niskimi – odsetkami ustawowymi? Powiedzmy wprost: ukaranie grzywną za spóźnione przelewy do fiskusa zdarza się jedynie wyjątkowo zatwardziałym grzesznikom, konsekwentnie ignorującym ustawowe terminy wpłaty. Tymczasem w przypadku formularza wystarczy jednorazowe niedopatrzenie – i już nie można liczyć na miłosierdzie ze strony fiskusa. Nawet, jeśli podatek został przelany w odpowiednim czasie. I nie jest to bynajmniej wina administracji podatkowej; wszak karalność najmniejszych uchybień na niwie papierkowej zapisana została wprost w treści Kodeksu karnego skarbowego. Czyżby naprawdę ustawodawca chciał zaprzeczyć odwiecznej zasadzie, w myśl której zawsze i tak chodzi o pieniądze?
Podatkowa obrzędowość zdaje się wygrywać również z postępem technologicznym. Wystarczy przypomnieć, ile to czasu toczono spory nad wyeliminowaniem absurdalnych i nic nie wnoszących do rządowej kiesy, a jednak koniecznych detali w fakturze VAT. Obojętne, czy chodziło o podpisy obu stron transakcji, czy idiotyczne adnotacje o treści „Oryginał” i „Kopia” na – było nie było – jednobrzmiących dokumentach, czy wreszcie o możliwość przesyłania faktur w formie plików PDF – wnioskodawca musiał się przygotować na przeprawę podobnie długotrwałą i burzliwą jak podczas pradawnych synodów poświęconych kwestiom liturgicznych. Truizmem będzie dodać, że żaden z wyżej wymienionych wymogów formalnych (jak również setki innych, nie mniej absurdalnych) nie wpływał nijak na dyscyplinę podatkową – jednak każdy z nich był, a jakże by inaczej, odpowiednio stypizowany w prawie karnym skarbowym…
Obrońcy tradycji fiskalnej zdają się przy tym zapominać, iż świat pędzi do przodu – i że ów pęd z oczywistych przyczyn nie może omijać sfery finansów publicznych. Zaś motorem owego imponującego zwłaszcza w ostatnich dwóch stuleciach postępu cywilizacyjnego jest jedna przemożna siła: ludzkie lenistwo. Każde urządzenie nowej generacji, czy to komputer, samochód czy banalny odkurzacz, konstruowane jest tak, by gatunkowi Homo Sapiens zaoszczędzić jak najwięcej cennego czasu – obojętne, czy to liczonego w dniach, godzinach czy nawet milisekundach. Tendencja ta dotyczy również sfery biznesu: największe mózgi tego świata stają na głowie, by współczesny szewc, krawiec czy zegarmistrz mógł skoncentrować się na meritum swej działalności – zamiast poświęcać setki cennych godzin na rozliczanie z kolejnymi organami administracji publicznej. Przełomowych projektów w tej dziedzinie nie brakuje choćby i nad Wisłą; ambitny projekt e-faktury realizowany przez Związek Banków Polskich jest w stanie zbliżyć nas do świata, w którym raz wprowadzone dane do systemu będą mogły być pobierane bez naszego wysiłku w celu dokonania przelewu. To pierwszy krok do tego, by definitywnie zakończyć comiesięczne pielgrzymki do biur rachunkowych z naręczem papierzysk; zunifikowane pliki faktur mógłby bezpośrednio przetwarzać fiskus, a podatnikowi zostałoby jedynie to, czego nikt za niego nie zrobi – czytaj: wpłata podatku w określonej przez urząd kwocie. Nowoczesność prędzej czy później obejmie również samą ewidencję sprzedaży; rozwiązania, w których funkcję kasy rejestrującej pełni zaawansowany technologicznie terminal, a system magazynowy obecny jest w chmurze obliczeniowej, dostępne są już dziś na rynku. Tymczasem odpowiedzialni za system podatkowy decydenci od ponad dwóch lat nie są w stanie wprowadzić drobnej poprawki, aby paragony z nadrukowanym numerem NIP – do których zobowiązały nas regulacje rangi wspólnotowej – mogły być wykorzystane jako dowody księgowe. Jeśli w takim tempie mamy zamiar reagować na wyzwania współczesności, jeśli procedury podatkowe dalej postrzegane będą jako rodzaj świeckiej tradycji – nawet przy największym potencjale rozwojowym polskich firm i tak będziemy postrzegani jako kraj dinozaurów. A te – o czym nagminnie zapominają strażnicy biurokratycznych dogmatów – dobrze komponują się jedynie w muzealnych wnętrzach…