Jaśnie pan konsument
Podchmielony rowerzysta mknie nadwiślańskim bulwarem, wydatnie się zataczając. Pijacki rajd kończy się na betonowym koszu na śmieci: zdarte kolana, przednie koło skręcone w ósemkę, wyłamany teleskopowy przedni widelec. Mija niespełna dzień - i oto wytrzeźwiały już cyklista odsyła wrak do sprzedawcy, domagając się... zwrotu pieniędzy. Miejska legenda? Kiepski dowcip? A może fragment scenariusza nigdy niezrealizowanego filmu Stanisława Barei? Nic z tych rzeczy - po prostu... prawa konsumenta. Jeżeli tylko bicykl został nabyty w sklepie internetowym, a od zakupu minęło nie więcej niż czternaście dni - przedstawiony powyżej rozwój wypadków staje się jak najbardziej realny.
Na początku nie tak miało to wszystko wyglądać. Pomysł, aby kupujący towar „na odległość” miał prawo do jego zwrotu w krótkim czasie od zakupu, wydawał się w pełni uzasadniony; nie posiadając – dostępnych tylko nielicznym – zdolności parapsychologicznych trudno ocenić, czy kupowane w sieci buty na pewno będą wygodne, czy koszula nie okaże się za długa, czy nowy smartfon na pewno będzie leżał w ręku tak, jak byśmy chcieli. Co tu robić, żeby klient punktu sprzedaży wysyłkowej nie był już na starcie w sytuacji gorszej niż jego sąsiad, który dokonuje zakupów w tradycyjnym sklepie? Rozwiązaniem miało być prawo do odstąpienia od umowy. Jeśli buty okażą się za duże, niewygodne lub po prostu ich fason nie będzie odpowiadał – do zakupu po prostu nie dochodzi. Sprzedawca otrzymuje z powrotem nieużywany towar, kupujący gotówkę, wszyscy są zadowoleni. Koncepcja piękna i szlachetna – podobnie, jak wzniosły w swych założeniach był komunizm. Sęk w tym, że zarówno ideolodzy „ustroju powszechnej szczęśliwości”, jak i twórcy obecnego prawa konsumenckiego popełnili dokładnie ten sam błąd – zakładając, że jedna ze stron konfliktu z zasady wolna jest od grzechu wszelakiego. Co więcej – za lata spędzone w upokorzeniu, wyzysku i biedzie udręczonym aniołkom należą się szczególne prawa, a jakże by inaczej!
Na pierwszy ogień poszły koszty wysyłki towaru. Zgodnie z logiką opłaty poniesione przez klienta za pocztę czy kuriera nie powinny podlegać zwrotowi – bo niby i dlaczego? Załóżmy, że pewnego pięknego dnia odczuję potrzebę posiadania gustownej ciupazki spod samiućkich Tater – i ta przemożna chęć skłoni mnie do nabycia biletu na najbliższy pociąg do Zakopca. Jeśli jednak na miejscu obiekt marzeń okaże się, mówiąc bez ogródek, ordynarnym kiczem – trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek o zdrowych zmysłach żądał od sprzedającego ciupagi górala zwrotu pieniędzy za bilety kolejowe. Po pierwsze – takie roszczenie mogłoby okazać się ostatnim w życiu, w czym niemały udział miałaby wzgardzona ciupazka. Po drugie – wszystko, nawet bezczelność, powinno mieć swoje granice.
A teraz mały quiz: w miejsce ciupazki podstawmy aparat fotograficzny, w miejsce górala – sklep internetowy, a w miejsce biletów kolejowych – koszty przesyłki kurierskiej. I co się okazuje? Nagle żądanie zwrotu kosztów za – wykonaną jak najbardziej prawidłowo – usługę transportową, do której jakości klient nie zgłaszał żadnego roszczenia, staje się „niezbywalnym prawem konsumenta”, a sprzedawca ma do wyboru: albo grzecznie zwrócić klientowi koszt przesyłki, odnotowując tym samym stratę finansową – albo narazić się na sankcje ze strony organów ochrony konsumenta. Gdzie w tym wszystkim sens, gdzie logika? Odpowiedź jest zaskakująca. „Konsument nie może odczuwać żadnej presji w korzystaniu z prawa do odstąpienia od umowy” – tak brzmi oficjalne uzasadnienie tego, już na pierwszy rzut oka niespójnego z zasadą sprawiedliwości, rozwiązania. Nic to, że ktoś właśnie został w majestacie prawa skrzywdzony, nic to, że kolejne nieodpowiedzialne decyzje klientów generować mogą niemałe straty w gospodarce – grunt, że konsument nie odczuwa już presji, nie popadnie w depresję, nie podejmie próby samobójczej po uświadomieniu sobie oczywistego faktu, że za komfort w postaci dostawy door-to-door należałoby jednak zapłacić…
Lista przypadków, w których rzeczony konsument mógłby postradać zmysły z rozpaczy, jest znacznie dłuższa – przynajmniej w zgodnej opinii organizacji konsumenckich i instytucji publicznych, dbających o to, by klientowi w kontaktach z pazernym i bezwzględnym światem biznesu nie spadł włos z głowy. Katastrofalny wpływ na psychikę kupującego online może mieć na przykład… uszkodzenie towaru przez samego nabywcę w pierwszych dniach po jego otrzymaniu. Absurd? Bynajmniej – ustawa o prawach konsumenta nie przewiduje wyłączenia prawa do odstąpienia od umowy w przypadku, kiedy towar został po prostu zniszczony przez klienta. Można zatem bez wahania odesłać sprzedawcy podarte spodnie, stłuczony smartfon, rozbity rower, resztki samochodowego zderzaka po „czołówce” z TIR-em, powołując się na odstąpienie od umowy – jedyna troska po stronie konsumenta to wyrobić się w terminie 10 (a od nowego roku 14) dni od otrzymania towaru. Teoretycznie sprzedawca nie jest całkowicie bezbronny – może zatrzymać część, a w niektórych przypadkach nawet całość zapłaty tytułem odszkodowania – jednak w praktyce nie jest już tak pięknie. Początek XXI stulecia to nie czasy Polski Ludowej, gdzie dziesięcioletni Beryl 102 z kineskopem do regeneracji sprzedawał się na pniu za połowę ceny nowego odbiornika, a na używany rower składany trzeba było polować. Dziś w przeważającej części przypadków towar uszkodzony oznacza zmarnowany – nawet, gdyby była możliwość jego naprawy, może ona przekroczyć wartość produktu – a powypadkowego roweru czy laptopa z wymieniana matrycą i tak nie sprzeda się w cenie choćby zbliżonej do wartości nowego przedmiotu. Niestety, znając prokonsumenckie nastawienie organów odpowiedzialnych za nadzór nad rynkiem (czego żywym dowodem może być funkcjonowanie w obecnej postaci rejestru klauzul niedozwolonych) – można się spodziewać, że odszkodowania zostaną ograniczone do wartości popsutych elementów.
I znowu ciśnie się na usta pytanie: gdzie sens, gdzie logika? Jeśli w zwykłym stacjonarnym sklepie klient upuści towar przed podejściem do kasy – z pewnością nie zostanie wypuszczony bez uprzedniego zakupu zniszczonego przedmiotu. Jeśli świeży nabytek wypadnie z rąk tuż po odejściu od kasy – można mieć pretensje tylko do samego siebie. „Uszkodzenia mechaniczne nie podlegają gwarancji” – tymi słowami Ojciec skwitował przed laty mój niewypowiedziany żal, gdy zakupiony dzień wcześniej w Składnicy Harcerskiej, efektowny spalinowóz marki PIKO po upadku ze stołu zamienił się w kupę złomu. Żal szybko minął – pozostała świadomość, ze za gapiostwo i niezdarność się płaci. Jakie wartości będą przekazywali kolejnym pokoleniom orędownicy nowych, prokonsumenckich rozwiązań?
Odpowiedź znajdziemy już dziś: „Przybywa osób, które kupują ubrania tylko po to, by raz lub dwa się w nich pokazać i zwrócić do sklepu. Na świecie zjawisko to zyskało już naukową nazwę „wardrobing„. – taką informację znaleźć można na niejednym portalu. Zaraz, zaraz – jaki znowu „wardrobing”? Jakie „nowe zjawisko społeczne„? Przecież owo „zjawisko” od dawien dawna jest już zdefiniowane – w art. 286 Kodeksu Karnego: „Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, doprowadza inną osobę do niekorzystnego rozporządzenia własnym lub cudzym mieniem za pomocą wprowadzenia jej w błąd albo wyzyskania błędu lub niezdolności do należytego pojmowania przedsiębranego działania, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8.” Tak, właśnie o oszustwie mówimy – nie o żadnym nowym trendzie, modzie czy innym fenomenie kultury. „Nie nazywajmy szamba perfumerią” powiedział przed laty pewien duchowny – i abstrahując od sytuacji, w jakiej padły przytoczone słowa, trudno znaleźć lepsze skwitowanie całej sprawy.
Najgroźniejsze w tym całym szaleństwie nie są ani problemy poszczególnych przedsiębiorstw, ani nawet milionowe straty budżetu państwa z tytułu niezapłaconych przez te firmy podatków. Na naszych oczach rośnie pokolenie ludzi całkowicie nieodpowiedzialnych za swoje czyny, zobowiązania, nie odczuwających w żaden sposób powagi podejmowanych decyzji – a państwo tylko wspiera ten niepokojący trend. Jak bowiem inaczej ocenić sytuację, kiedy reprezentanci organów stojących na straży prawa określają szkody wywołane przez nierzetelnych bądź nieodpowiedzialnych klientów mianem „ryzyka prowadzenia biznesu”? Czym są przepisy, które zdejmują jakakolwiek odpowiedzialność z wybranych uczestników obrotu gospodarczego (konsumentów) na szkodę pozostałych uczestników rynku, jak nie demoralizacją?
Dla niektórych odpowiedź wydaje się prosta: standardy praw konsumenckich powiązane są ściśle z prawem wspólnotowym. A skoro tak, to Europa locuta, causa finita – słowem: nie pozostaje nic innego, jak tylko zacisnąć zęby i zharmonizować rodzime przepisy z wytycznymi wyższej rangi. I wszystko byłoby pięknie – tylko że dyrektywy wspólnotowe to nie dogmaty, a Unia Europejska to nie Stolica Apostolska. Równo od dziesięciu lat pełnoprawnym członkiem tej wspólnoty jest również kraj położony między Wisłą a Odrą, z którego to faktu wynikają nie tylko rozliczne uprawnienia w postaci dotacji, otwartych granic czy strefy wolnocłowej – ale nade wszystko obowiązki, również w kształtowaniu oblicza tej bezprecedensowej wspólnoty. Któż inny jak nie reprezentanci narodu tak chętnie obnoszącego się ze swymi chrześcijańskimi korzeniami powinien reagować, gdy proponowane rozwiązania godzą wprost w siódme przykazanie? Czyż to nie społeczność, która wydała na świat Jana Pawła II powinna dokładać wszelkich starań, by tak mocno krytykowany przez tegoż świętego konsumpcjonizm nie wywierał zgubnego wpływu na bezpieczeństwo obrotu gospodarczego? Czy godzi się, żeby naród, który w modelowy sposób pokonał ustrój kwestionujący wolność gospodarczą obecnie stał w awangardzie rozwiązań tę wolność naruszających? „My nie jesteśmy w Unii Europejskiej na niby (…) Musimy wszyscy jasno powiedzieć: jest gdzieś granica szaleństwa – zaapelował do polskich europarlamentarzystów podczas ostatniego forum Liderów Banków Spółdzielczych Prezes Związku Banków Polskich Krzysztof Pietraszkiewicz, i trudno o bardziej lapidarne i trafne przesłanie zarazem. Samo nic się nie zrobi – no, może z wyjątkiem dalszego psucia rynku…
Karol Jerzy Mórawski