Zjednoczone Emiraty Arabskie wysłały w lipcu własną sondę marsjańską i uruchomiły pierwszy blok elektrowni atomowej
Ilu z Polaków wie, że Zjednoczone Emiraty Arabskie wysłały w lipcu własną sondę marsjańską, a kilka dni temu uruchomiły pierwszy blok elektrowni atomowej?
Wiemy co nieco o Dubaju, bo latają tam Polacy. Dostrzegają luksusy i najwyższy budynek świata, ale w tyleż niezachwianym, co bezzasadnym poczuciu wyższości kwitują – no i co z tego.
Mała federacja siedmiu państewek na zaledwie siedemdziesięciu siedmiu tysiącach kilometrach kwadratowych pustyni nad Zatoką Perską stała się przez 60 lat od odkrycia złóż ropy i pół wieku od proklamowania niepodległości wielkim centrum handlu i turystyki oraz regionalnym ośrodkiem finansowo-inwestycyjnym z aspiracjami globalnymi.
ZEA uniknęły pułapki surowcowej
To ewenement, ponieważ w długofalowym ujęciu, dla większości państw własna ropa w wielkich ilościach to dopust i nieszczęście, nazwany słusznie klątwą surowcową. Najbardziej spektakularnego na to dowodu dostarcza Wenezuela, ale jeszcze Libia, Irak, Iran, Angola, sporo innych państw, a także Rosja, która m.in. wskutek zależności od węglowodorów staje się zadupiem gospodarczym, co niekoniecznie musi nas – tu nad Wisłą – martwić.
Szejkowie z Emiratów mają wizję i nie chodzą z tym do lekarza, jak radził nam kiedyś najważniejszy nasz wtedy polityk, od lat w Brukseli.
Sonda „Amal”, czyli „Nadzieja”, wysłana przez nich na Marsa ma być wehikułem podwójnego, a nawet potrójnego celu. Ma sens naukowo-badawczy i techniczny, tożsamościowy, ale też uświadamiać ma młodzieży w Emiratach, ale także w całym świecie arabskim, że warto poświęcać się przedmiotom ścisłym w szkole i na uczelniach. Ten ostatni punkt ma wielkie znaczenie, bo państwo chce zmierzać do przyszłości opartej na ekonomii polegającej na wiedzy.
Misja marsjańska sprawia, że Emiraty są w stanie dorównać, w jakimś zakresie, potęgom takim jak USA, Rosja, Europa, Chiny, czy Indie.
Nadzieja w drodze na Marsa
„Nadzieja” wyruszyła w podróż na pół miliarda kilometrów z japońskiego ośrodka kosmicznego Tangashima wyniesiona przez rakietę H-2A firmy Mitsubishi Heavy Industries. Sonda nie została kupiona lub wynajęta, lecz powstała od podstaw w ciągu zaledwie 6 lat we współpracy i pod nadzorem naukowców i inżynierów amerykańskich z Laboratory for Atmospheric and Space Physics (LASP) z Uniwersytetu Colorado.
Poważną część prac przeprowadzono jednak siłami rodzimych specjalistów w dubajskim centrum kosmicznym Mohammed Bin Rashid. Szef LASP Brett Landin sądzi, że Emiraty są już teraz w stanie samodzielnie podołać podobnym przedsięwzięciom.
Co uderzające, szefem naukowym i zastępcą dyrektora projektu jest 33-letnia kobieta Sarah al-Amiri, która jest jednocześnie ministrem stanu ds. nauk zaawansowanych. Jak na państwo arabskie, wybór nietypowy, a jednak pani al-Amiri nie jest „paprotką”. Kobiety stanowią aż 1/3 personelu zatrudnionego w Emiratach przy misji i aż 80 proc. jej kadry naukowej.
Nie było celem szejków pokazanie, że „my też potrafimy”. Już na etapie planistycznym zwrócono się do NASA o wskazanie tematów potencjalnych badań. Chodziło o to, aby nie duplikować zadań innych misji, a przyczynić się do rozciągnięcia wiedzy ludzkości na kolejne obszary.
Aparatura „Nadziei” ma więc przeprowadzić m.in. obserwacje, których celem jest odpowiedź na pytanie, dlaczego znad tej planety zniknęło najpierw jej powietrze, a zaraz potem woda, która się kiedyś na niej przelewała.
Sonda ma dotrzeć na orbitę Marsa w lutym 2021 r., w 50-rocznicę powołania Zjednoczonych Emiratów Arabskich. Na wenezuelską lub polską sondę przyjdzie jeszcze poczekać, choć ropę odkryto nad Orinoko już ponad sto lat temu, a węgiel wydobywany jest na Śląsku aż kilkaset lat.
Zjednoczone Emiraty, zwane kiedyś z racji dziewiętnastowiecznych porozumień pokojowych z Brytyjczykami – Szejkanatami lub Państwami Rozejmowymi (Trucial States), ruszyły w kierunku Marsa już w 60 lat od dni, kiedy mizerne podstawy gospodarcze zapewniało im rybołówstwo i perłopławy.
Program atomowy
Mniej spektakularna, ale równie intrygująca jest inna bardzo świeża wiadomość z Emiratów. 1 sierpnia, z trzyletnim poślizgiem ruszył w Abu Dhabi pierwszy z czterech bloków pierwszej elektrowni atomowej w świecie arabskim budowanej przez Koreańczyków na podstawie własnej technologii.
Elektrownia Barakah (po polsku -Boskie Błogosławieństwo) ma mieć docelową moc 5 600 MW i pokrywać 1/4 zapotrzebowania kraju na energię.
Jeśli pominąć spekulacje o rzekomym militarnym aspekcie tej inwestycji, które nie wytrzymują jednak próby logicznej analizy politycznej i technicznej, to uwagę skupia wybór atomu w opozycji do ropy i gazu oraz częściowo w stosunku do OZE.
Władze Emiratów podkreśliły z tej okazji swoje zaangażowanie w proces dekarbonizacji gospodarki. Słońca jest tam tyle, że jest przede wszystkim utrapieniem i niemal wcale błogosławieństwem, ale kłopot ten sprzyja za to realizowanym tam na wielką skalę projektom fotowoltaicznym.
Elektrownie wiatrowe mają już moc ponad 8,4 GW, podczas gdy w kilkakrotnie ludniejszej i większej Polsce – 6,2 GW. Jednak uznano, że wobec nieciągłości OZE (słońce nie świeci w nocy, wiatr nie zawsze wieje) energia atomowa to optymalne rozwiązanie rezerwowe w scenariuszu rosnącego zapotrzebowania na energię.
Uzasadnienie to zwraca uwagę w kontekście polskim. Nasz potencjał słoneczno-wiatrowy jest mizerny, a dekarbonizacja to proces nieuchronny, tymczasem w sprawie elektrowni atomowych stać nas od dekad wyłącznie na udawaną dyskusję.