Bóg z mikrofonem
DŁUGIE WŁOSY JEZUSA
(od „Hair” do „Kolędy nocki”)
Część III
BÓG Z MIKROFONEM
Czas mija szybko. Dorośleją niedawni buntownicy. Pokolenie lat 60-tych przechodzi do historii. Rok 1970 stanowi w tej opowieści wyjątkową cezurę. To przecież ostatnia płyta i definitywne pożegnanie grupy „The Beatles”. „Let i t be” ukazuje się, co prawda, w maju tego roku, ale faktyczny rozpad legendarnej grupy dokonał się już wcześniej. Za szczytowe i najważniejsze osiągnięcie grupy uważa się jednak wydany 1 czerwca 1967 roku album Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, pierwszy po decyzji o zakończeniu działalności koncertowej. Wielu krytyków określiło ten unikalny muzyczny projekt znanym nam już doskonale mianem opery rockowej, będącej przy okazji zwiastunem nowej odmiany progresywnego rocka. Ale powróćmy do przełomu dekad. Rok 1970 to również zbyt wczesna śmierć Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Wkrótce odejdzie też trzeci z wielkiej trójki „klubu’27” – Jim Morrison, nieodwracalnie osieracając zespół „The Doors” oraz Brian Jones z „The Rolling Stones”. Nienasycona i okrutna Lucy in The Sky with Diamonds zbiera coraz większe, śmiertelne żniwo. Powoli przemija fascynacja ruchem flower-power, hippisowskimi komunami; przemija moda na buddyzm, zen i religie Wschodu. Gdzie indziej szuka się teraz inspiracji i źródeł uzdrowienia współczesnego świat. Coraz częściej młodzi ludzie sięgają po biblię, aby dotrzeć do własnych, chrześcijańskich korzeni kultury. I właśnie tam nieskażeni jeszcze piętnem klasycznego musicalu młodzi twórcy, znajdują w rezultacie swoje natchnienie. A przyjęta przez nich formuła Jesus – Rock dość nieoczekiwanie święcić będzie wkrótce triumfy po obu stronach oceanu.
W roku 1971 na scenach Nowego Yorku mają miejsce dwie kolejne głośne premiery, których twórcy sięgają nie tylko do dekoracyjnych motywów religijnych, ale wprost do biblii i wykorzystują do jej „oprawy” muzykę rockową. Pierwsza z nich to „Godspell” – dzieło dwójki Amerykanów: Stephana Schwartza (muzyka i teksty songów) oraz Johna Michaela Tebelaka (libretto i części mówione). Był to początkowo dyplomowy projekt samego Tebelaka, zrealizowany wraz z grupą studentów, który okazał się na tyle udany, że musicalowi producenci nie tylko zwrócili na niego uwagę, ale i zaprosili do współpracy uznanego już kompozytora, aby na bazie uniwersyteckiego pomysłu zrealizować pełnowymiarowy spektakl muzyczny. Tebelak stworzył serię przypowieści, opartych na Ewangelii św. Mateusza i św. Łukasza. Schwartz napisał nową partyturę, sięgając zresztą nie tylko do muzyki rockowej i… sukces stał się faktem. To ambitne w swoich artystycznych założeniach przedstawienie najpierw święciło triumfy na off-Brodwayu (imponująca ilość 2600 spektakli!), aby później – poprzedzone doskonałymi recenzjami z zagranicznych inscenizacji (m.in. w Melbourne, Toronto i Londynie, gdzie w spektaklu występował m.in. młodziutki, 23-letni Jeremy Irons) – trafiło w końcu na Brodway. Tu „Godspell” wystawiono jeszcze ponad 500 razy.
Nieżyjący już Antoni Marianowicz, w swoim czasie jeden z nielicznych polskich znawców musicalu, tak wtedy pisał o „Godspell”: „To jeden z najpiękniejszych spektakli muzycznych ostatnich lat. Muzyka Schwartza jest rockiem w najbardziej uduchowionym i subtelnym wydaniu, a teksty piosenek zdradzają prawdziwego poetę. Tebelak objawia się jako wybitny człowiek teatru, zarówno w roli librecisty, jak i reżysera…”
Nic więc dziwnego, że po scenicznym sukcesie po prostu musiała powstać wersja filmowa. W roku 1973 na ekranach kin pojawił się zatem „Godspell” w reżyserii Davida Greene, nominowany nawet do Złotej Palmy na festiwalu w Cannes. Film został oparty na broadwayowskim przedstawieniu, choć wybrane zdarzenia, zaczerpnięte z Nowego Testamentu, zostają tu przeniesione w nowojorską scenerię, a bohaterowie są grupką tańczących i śpiewających hippisów. Kłania się „Hair”, bowiem np. zamiast chrztu w rzece Jordan mamy tu… kąpiel w parkowej fontannie. I choć film nie odniósł już tak oszałamiającego sukcesu, nie przeszkodziło to w przeniesieniu spektaklu na Broadway (1976), kolejnych jego inscenizacjach brodwayowskich w następnych dekadach (1988,2000,2011) oraz zagranicznych produkcjach m.in. w Wielkiej Brytanii, Meksyku czy Brazylii. Spektakl grany jest praktycznie do dziś, choć przyniósł tylko jeden dużej miary muzyczny przebój – „Day by day”, który już w obsadowej wersji off-broadwayowskiej obsady sprzedawał się doskonale i trafił do czołówki listy „Billboardu”.
Znacznie więcej songów, które stały się wielkimi hitami, zaprezentowali w swojej autorskiej, musicalowej wersji ostatnich dni życia Jezusa młodzi Anglicy: Andrew Lloyd Webber (muzyka) i Tim Rice (libretto i teksty piosenek). „Jesus Christ Superstar” był efektem ich kilkuletniej współpracy artystycznej i niezwykłej popularności songu „Superstar”, wydanego wcześniej na singlu. Rozszerzając zawarty w nim wątek, stworzyli więc całe oratorium rockowe, rozgrywające się wokół śmierci i zmartwychwstania Jezusa, nagrane i wydane na dwupłytowym albumie, który już pod koniec roku 1970 zdobył miano Złotej Płyty. Rozpoczynając w tym samym czasie prezentację swojej opery od luterańskiego kościoła św. Piotra w Nowym Yorku, poprzez koncertowe tournée po Ameryce, trafiają w końcu – jakżeby inaczej – na Broadway, gdzie ostateczną, sceniczną wersją spektaklu zajęło się dwóch gigantów światowego show-businessu: producent i specjalista od spraw reklamy i promocji – Robert Stigwood oraz reżyser Tom O’Horgan (współtwórca sukcesów kilku rockowych musicali, w tym „Hair”). Ten pierwszy był Australijczykiem, menedżerem m.in. takich grup jak „Cream” czy „Bee Gees” i to on przeniósł „Hair” na londyńskie sceny West Endu. To podobno właśnie ten musical zmienił jego sposób myślenia o show-businessie i zainspirował do stworzenia Robert Stigwood Organisation – koncernu, który nie zajmował się już tylko kilkoma wybranymi wykonawcami i zespołami rockowymi, ale stał się de facto multimedialnym imperium rozrywki. Tom O’Horgan to z kolei dysponujący wieloma talentami, amerykański reżyser teatralny i filmowy, kompozytor, aktor i muzyk. Starszy od swojego artystycznego partnera o dekadę, reprezentował nieco inne pokolenie, któremu hippisowskie ideały powinny być raczej obce, a muzyka rockowa – mało pociągająca. To jednak właśnie on – jako wyznawca idei „teatru totalnego”, wprowadził na Brodway musical „Hair” i to jego inscenizacją tak zachwycił się Robert Stigwood. Oczywiście obaj panowie mieli spory wpływ na ostateczny sukces nowego rockowego przedsięwzięcia, ale to nie oni są jego głównymi autorami. „Jesus Christ Superstar” zachwycił przede wszystkim doskonałą, rozbudowaną muzyczną formą i nowatorskim ujęciem religijnego tematu. Muzyka nowej gwiazdy rock-musicalu, Andrew Lloyd Webbera przyniosła kilka ogólnoświatowych przebojów, nagrywanych później przez wielu znanych wykonawców: songi Marii Magdaleny (m.in. balladowe, melodyjne „I don’t know how to love him”) w wersji scenicznej i płytowej śpiewała Yvonne Elliman, przejmująco piękne „Poor Jerusalem” w wersji płytowej nagrał Ian Gillan, wokalista heavy-rockowego (takiej terminologii wówczas używano) „Deep Purple”. Na nowojorskiej premierze musicalu, w Mark Hellinger Theatre, 27 października 1971 roku w roli Jezusa wystąpił amerykański piosenkarz, Jeff Fenholt, dla którego ta rola stała się – w pewnym sensie – życiowym przesłaniem, skoro później zyskał on pewien rozgłos jako chrześcijański ewangelista. Religijne zaangażowanie nie przeszkodziło mu jednak w bliskiej współpracy z black metalowym zespołem Black Sabbath. Tytułowy hit musicalu – „Superstar” wykonywał nie jego główny bohater, ale Judasz. W tej roli na brodwayowskiej premierze Tom O’Horgan obsadził czarnoskórego (co już samo w sobie wywołało spore kontrowersje) aktora filmowego i telewizyjnego (u nas znanego m.in. z serialu „Korzenie”) – Bena Vereena, a w wersji płytowej partie Judasza zaśpiewał z kolei doskonały brytyjski aktor i piosenkarz Murray Head.
Andrew Lloyd Webber i Time Rice posiadali już, co prawda, wtedy w swoim dorobku debiutancką, 15-minutową kantatę rockową, opartą na historii ze Starego Testamentu – „Joseph and the Amazing Technicolor Dreamcoat” (1968). To historia Józefa, syna Jakuba z Księgi Rodzaju, sprzedanego przez swoich braci. Ale dopiero po brodwayowskim sukcesie swojego do dziś najsłynniejszego dzieła, rozbudowali oni ten pomysł do wersji scenicznej i dziś „Józef i jego cudowny płaszcz snów w technikolorze” uważany jest za drugi pełnowymiarowy musical rockowy w ich bogatym dorobku. W Polsce znany z realizacji w Teatrze Powszechnym w Radomiu w roku 1996 w reżyserii Wojciecha Kępczyńskiego, a na świecie nie tylko z licznych inscenizacji, ale i z angielskiego filmu w reżyserii Davida Malleta z roku 1999 z Donnym Osmondem w roli głównej.
Ale młodzi angielscy twórcy „Jesus Christ Superstar” nie tylko z powodu niebywałego powodzenia swojego pomysłu dokonali w roku 1971 rzeczy praktycznie do tej pory niemożliwej – przełamali bowiem w sposób trwały monopol amerykańskich autorów na Brodwayu i obaj – w wieku zaledwie dwudziestu kilku lat – stali się nagle klasykami sceny musicalowej. Przełomowego znaczenie ich debiutanckiego dzieła nie trzeba już dziś – zwłaszcza z perspektywy czasu – udowadniać, ale na ten niebywały sukces w równej mierze złożyły się przecież zarówno talenty obu młodych artystów, religijne tło i nowatorskie ukazanie postaci Jezusa jako ikony pop-kultury oraz twórcze wykorzystanie mocnego, dynamicznego rocka. Webber nie tylko skomponował rockową operę, składającą się kolejnych hitów, ale i doskonale zaaranżował poszczególne utwory, wykorzystując rockowe instrumentarium. Nieprzypadkowo też z jego trudnymi wokalnie songami najlepiej radzili sobie przecież prawdziwi rockmani, tacy jak Ian Gillan czy w Polsce – Marek Piekarczyk. No, właśnie, do Polski „Jesus Christ Superstar” zawędrował w roku 1987 – za sprawą Jerzego Gruzy i jego pamiętnej inscenizacji w Teatrze Muzycznym w Gdyni, z którą objechał on wtedy nie tylko polskie sceny. Plakaty reklamujące to niewątpliwe wydarzenie (autorstwa gdyńskiego plastyka, Sławomira Kitowskiego) wykorzystywały jako główny motyw twarz z słynnego Całunu Turyńskiego. Twarz domniemanego Chrystusa, utrwalona na tym całunie jest jednak martwa, jej powieki są zamknięte. Z teatralnego plakatu Jezus patrzył wprost na nas szeroko otwartymi oczami. To doskonale uchwycona idea tego spektaklu. Twarz z plakatu, powielona w tysiącach egzemplarzy. Idol pop-kultury. Ten sam wizerunek trafił na okładkę starannie zredagowanego programu, w którym Lucjan Kydryński pisał m.in.:
„Jezus Christ Superstar oddziałuje dziś na nas z nie mniejszą mocą niż w dniach swojej premiery. Bo przecież jego zasadniczym walorem nie było przełamywanie tradycyjnych oporów i wprowadzanie na musicalową scenę spraw uważanych przedtem za zbyt poważne, zbyt święte; tym walorem był i pozostał jego wyraz artystyczny – nie odwaga podejmowania wielkiego tematu, lecz sposób jego podejmowania, umiejętność potraktowania, która dziś jest równie godna podziwu, jak niegdyś”.
W tym samym wydawnictwie Jerzy Gruza (nie tylko reżyser prapremierowej polskiej wersji, ale i ówczesny dyrektor gdyńskiego Teatru Muzycznego) wyczerpująco tłumaczył widzom swoje inscenizacyjne wątpliwości:
„A materia przejmująca: brutalna i pełna czułości, ale i nienawiści, miłości i przebaczenia. Waga i proporcje nadzwyczaj delikatne. Stale zestawiane z tradycją, wyobrażeniem nawarstwianym od dzieciństwa. Malarstwo, książki, filmy, coroczne Wielkanocne Pasje – ryciny sztampowe, odpustowe i dzieła wielkich artystów – to wszystko gdzieś tkwi, jest blisko, funkcjonuje w naszej wyobraźni – a teraz trzeba to zburzyć i zbudować na nowo w formie rock-opery!”
Gruza doskonale wyczuwał też muzyczną specyfikę tego wyjątkowego teatralnego przedsięwzięcia, z jakim przyszło mu się wtedy zmierzyć. Dlatego też dobrał sobie nie byle jakie rockowe głosy – Marka Piekarczyka z heavy-metalowej formacji TSA (to właśnie jemu powierzono rolę Jezusa) oraz Małgorzaty Ostrowskiej, ówczesnej wokalistki popularnej grupy Lombard. Oboje doskonale sobie poradzili z trudnymi partiami wokalnymi, świetnie wpisując się nie tylko w partyturę rock-opery, ale i w poetykę przedstawienia pełnego wysmakowanych artystycznie obrazów i scen. Może rzeczywiście gdzieś tkwi ziarno prawdy w stwierdzaniach niektórych recenzentów tamtych – wspominanych do dziś – wyjątkowych przedstawień? Pisali oni bowiem wtedy np., że ten „ten rodzaj spektaklu, wyrastający z tradycji liturgicznych widowisk pasyjnych ma swoisty charakter żywych obrazów”. Bo chyba nieprzypadkowo jako pierwsze miejsce amerykańskiej prezentacji swojej rockowej opery (jeszcze zanim trafiła ona na Broadway) Webber i Rice wybrali luterański kościół św. Piotra w Nowym Yorku. I chyba nieprzypadkowo „Jesus Christ Superstar” powrócił w pełnej rozmachu (ponad 200 wykonawców) plenerowej inscenizacji następcy Gruzy – Macieja Korwina, przeznaczonej dla kilkudziesięciu tysięcy widzów, zgromadzonych na nadmorskim Skwerze Kościuszki w Gdyni, w przeddzień (4 czerwca 1999 roku) kolejnej pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny. Do roli Jezusa ponownie przywołano wtedy – pod długiej przerwie – Marka Piekarczyka, który raz jeszcze przejmująco ją wtedy zagrał i zaśpiewał.
Wojciech Fułek
(CDN)