Luksus reglamentowany
Polacy kilku pokoleń mogli kupić w takich miejscach towary praktycznie niedostępne w „normalnych” sklepach za złotówki: zagraniczne alkohole i papierosy, kawę, herbatę, czekoladę, kosmetyki, odzież itp. Większość moich szkolnych przyjaciół swoje pierwsze dżinsy zawdzięcza właśnie sklepom „Pewexu”. Nic więc dziwnego, że nazwa ta trafiła również do tytułu książki, poświęconej dość płynnemu w końcu i nie do końca sprecyzowanemu pojęciu luksusu w powojennej Polsce.
Aleksandra Boćkowska próbuje odpowiedzieć na pytanie, co oznaczał luksus w czasach, kiedy niedostępne lub trudno dostępne było niemal wszystko? Opisuje np. środowisko tzw „bezetów”, czyli „byłych ziemian”, którzy w nowej rzeczywistości próbowali ocalić fragmenty swojego dawnego świata i życia codziennego, w którym namiastką luksusu była herbata, podawana w cudem zachowanej przedwojennej filiżance, srebrna łyżeczka, kapelusz, koronkowe rękawiczki czy portret pradziadka. Tak naprawdę luksusem okazywało się w tej grupie zachowanie pewnej godności i niezależności, nie do końca skądinąd związanej wyłącznie z pieniędzmi. Własność prywatna, uznawana w nowym ustroju wręcz za „podejrzaną”, zwłaszcza w latach 50-tych i 60-tych nie mogła być powodem do dumy, gdyż była „ideowo obca”. Jednak już w kolejnych dekadach posiadanie domu, działki rekreacyjnej czy samochodu nie uchodziło za naganne i oznaczało raczej przynależność do grupy „uprzywilejowanych”. Ale w PRL-owskiej rzeczywistości luksusem były na pewno odpowiednie znajomości. To one gwarantowały pośrednio dostęp do rozmaitych, trudno dostępnych towarów. Znajomości były wręcz bezcenne – począwszy od majstra na budowie, mechanika z Polmozbytu, ekspedientki w sklepie, po dyrektora przedsiębiorstwa, sekretarza partyjnego czy ministra. To one otwierały drogę do wszystkiego, czego brakowało: od masła, przez sztukę mięsa po talony na samochód czy przydział innych deficytowych dóbr. Raz mogła to być benzyna, innym razem atrakcyjne skierowanie FWP (dla niewtajemniczonych – Fundusz Wczasów Pracowniczych), płaszcz ortalionowy, koszula non-iron czy modna peruka.
Dla mieszkańców Trójmiasta niezwykle pouczająca będzie lektura zwłaszcza pierwszego rozdziału książki „Luksus wpływa do Polski – Dary morza”. Autorka opisuje w nim m.in. historię powstania „Zegarkowa” – osiedla domków jednorodzinnych, zaprojektowanego i wybudowanego w Gdyni-Redłowie, głównie z myślą o pracownikach PLO i DALMOR-u – marynarzach i rybakach dalekomorskich. Przez lata ich dewizowe dodatki (doliczane do złotówkowej pensji) były bowiem obiektem zazdrości, a nawet zawiści innych grup zawodowych i z pewnością przyczyniły się do prywatnego importu wielu produktów, uznawanych w PRL-u za luksusowe. Z dzisiejszego punktu widzenia te dodatki były dość skromne, ale dopiero zamiana ich zagranicą na łatwo zbywalne, deficytowe w Polsce towary i sprytne uniknięcie opłat celnych, mogły w dłuższej perspektywie przynieść niektórym „handlowcom” wręcz fortuny. Ta prywatna przedsiębiorczość, na którą władza w kolejnych dekadach przymykała z reguły ideologiczne oko, wypełniała tez najczęściej nie tylko luki w państwowych handlu, ale i zaspokajała społeczne zapotrzebowanie na pewne namiastki luksusu. Czasem były to modne damskie sweterki, pończochy nylonowe, złote stalówki, czasem zegarki (stąd nieoficjalna nazwa gdyńskiego osiedla, wymyślona podobno przez taksówkarzy). Wraz z murami kolejnych marynarskich domów na Zegarkowie rosła też zazdrość mniej zaradnych sąsiadów, którzy tworzyli kolejne miejskie legendy o elitarności tego miejsca i bogactwach jego mieszkańców. Niektórzy z tych zawistnych pisali też „życzliwe” donosy do odpowiednich służb, które powinny zrobić w końcu „porządek z bezkarnymi dorobkiewiczami”.
Trochę szkoda, że tylko śladowo pojawiły się w książce wątki Gdańska i Sopotu. Zwłaszcza ten ostatni w całym powojennym okresie stanowił przecież nie tylko ewidentny symbol zatrzymanego w czasie luksusu (z całą legendą Grand Hotelu i przedwojennego dziedzictwa kurortu), ale był też miejscem, w którym siermiężny świat PRL-u zderzał się z tym zagranicznym, choćby dzięki kolejnym edycjom Międzynarodowego Festiwalu Piosenki, przez lata największej imprezy tego typu w całym bloku wschodnim. Za sprawą wyodrębnionego fragmentu plaży i zamkniętego dla postronnych rządowego ośrodka wypoczynkowego, stał się też Sopot na kilka powojennych dekad enklawą nowej elity partyjnej i rządowej. Bywał tu przecież regularnie Bierut, Rokossowski, Cyrankiewicz, Gomułka i cała masa mniej ważnych decydentów. To właśnie dzięki nim nadmorska trasa spacerowa zasłużyła sobie wtedy nawet na potoczną nazwę Alei Prominentów. Lokalnymi, choć o zasięgu ogólnopolskim, symbolami małego luksusu, tym cenniejszymi, że niemal każdy mógł sobie na nie pozwolić, były wtedy sopockie lody od „prawdziwego Włocha”, bilety do Opery Leśnej, czy kieliszek słodkiego wina „Gellala” i kawa na tarasie „Złotego Ula”, który stanowił też doskonały punkt obserwacji najnowszych trendów obowiązującej mody.
„Księżyc z Peweksu” stanowi doskonały przykład starannie dopracowanej i udokumentowanej pozycji, relacjonującej z socjologicznym zacięciem absurdy PRL- owskiego świata i przeznaczonej praktycznie dla każdego czytelnika. Ta książka powinna stanowić obowiązkową lekturę dla wszystkich, którzy chcieliby bliżej poznać (ewentualnie przypomnieć sobie) ten dziwny świat, w którym niewątpliwie jednym z największych luksusów było posiadanie własnego zdania.
Wojciech Fułek
Aleksandra Boćkowska, Księżyc z Peweksu – o luksusie w PRL, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017