Łzy nadziei
Serena Williams na centralnym korcie Wimbledonu pokonała w finale żeńskiego singla Agnieszkę Radwańską. Raz jeszcze okazało się, że do zwycięstw potrzeba nie tylko determinacji i siły, ale charakteru. Nie znaczy to, że owego charakteru zabrakło Polce. Przeciwnie, zwłaszcza w drugim secie pokazała, że jej deklaracja, iż zrobi wszystko, by pokonać sławną rywalkę i zostać numerem jeden kobiecego rankingu, nie były rzucone na wiatr.
Jeszcze raz okazało się, że na tym poziomie rywalizacji o końcowym sukcesie decydują niuanse, wśród których liczba wielkoszlemowych finałów Sereny -17, przy 13 zwycięstwach ( sobotnie było 14-tym), nie była jedynym. Kiedy jednak obserwowaliśmy grę w jej kluczowych momentach wszystko to nie miało znaczenia, podobnie jak daleka od szczytowej dyspozycja fizyczna naszej „kruszyny”.
Piszę tak, bowiem każdy kto zerknie na pamiątkowe zdjęcie nie znając kontekstu, pomyśli, że to jakaś przypadkowa dziewczyneczka stanęła obok wielkiej mistrzyni. To nie przypadek, że to Serena „napędzała się” po pojedynczych udanych zagraniach, zaś na koniec padła na kort zasłaniając twarz. Za chwilę wymieniały już uśmiechy i zwyczajowy uścisk dłoni.
Kiedy jednak Radwańska ze łzami w oczach wspomniała swój juniorski triumf i miast komplementować zwyciężczynie, zapowiedziała, że wróci tu za rok, nabrałem pewności, że triumf w Wielkim Szlemie nastąpi niebawem i to niekoniecznie dopiero za rok na wimbledońskiej trawie. Na tej ostatniej zaś do rewanżu może dojść już podczas olimpiady.