Zapomniał wół…
Weterani wojen wszelakich - fakt to oczywisty - od niepamiętnych czasów wprost uwielbiają frontowe wspomnienia. Wbrew temu co twierdzić raczą złośliwcy, przyczyną takiego stanu rzeczy nie jest bynajmniej - a w każdym razie nie wyłącznie - samochwalstwo. Z perspektywy 30 czy 50 lat przerażające nierzadko wydarzenia z pierwszej linii nabierają nieco innego wymiaru - drastyczne szczegóły i mniej chwalebne epizody zacierają się w pamięci, pozostaje to, co dla każdego mężczyzny najważniejsze: męstwo, braterstwo broni, poświęcenie, wreszcie - wizja zwycięstwa, nawet jeśli miało ono wyłącznie - jak to dziś się modnie określa - wymiar moralny.
Poszukiwanie ideału w skarbcu wspomnień sprzed lat nie jest wyłącznie domeną ułanów spod Somosierry; również i „w cywilu” takie zachowania obserwujemy raz po raz. Od kilku co najmniej lat obserwujemy nad Wisłą triumfalny powrót Polski Ludowej – rzecz jasna w rozumieniu wyrobów i marek z tamtej epoki. Kiedy dwa lata temu mały fiat z przebiegiem zaledwie kilkunastu kilometrów osiągał na portalach aukcyjnych zawrotne sumy, a jego licytacja stała się jednym z głównych newsów w głównych wydaniach telewizyjnych programów informacyjnych – z nostalgią wspomniałem czasy, kiedy to pojawienie się na pobliskiej ulicy takiego na przykład Forda Sierry było przyczyną zbiorowych wagarów, rzecz jasna z udziałem brzydszej części szkolnej społeczności. Każdy chciał na własne oczy zobaczyć to, co kojarzyło się u progu lat 80. bardziej z pojazdem Marsjan aniżeli z „pojazdem samochodowym”. Na poczciwe maluszki, wśród których niemały odsetek stanowiły pojazdy dopiero co odebrane z Polmozbytu, pies z kulawą nogą nie zwracał wtedy uwagi.
Dziś sentyment do fiacika, radiomagnetofonu Grundig czy śniegowców Relax stał się stylem powszechnie panujacym – do tego stopnia, że niektórzy chyba naprawdę zapomnieli (a innym z racji wieku nie było dane poznać) jakże liczne wady i przywary wyrobów produkowanych w socjakistycznej Polsce. Kiedy czytam w internecie kolejny hejterski artykuł poświęcony, na przykład, rowerom z hipermarketu – mógłbym się założyć, że jeśli nie w samym tekście to na pewno w jednym z pierwszych komentarzy pojawi się zestawienie marketowca z poczciwym Turingiem albo Wagantem, rzecz jasna traktowanym jako wzorzec z Sevres w dziedzinie niezawodności dwukołowych pojazdów poruszanych siłą ludzkich mięśni. Wystarczy, że prasa opublikuje informację o akcji nawrotowej ogłoszonej przez któregoś z renomowanych producentów pojazdów – już za chwile natrafiamy na posty, że „w Polonezie coś takiego byłoby nie do pomyślenia”. A w ogóle to źle się stało, że „poldka” nie produkujemy dalej, wszak nawet dziecko wie, że trzeba było go tylko nieznacznie zmodernizować – i Volkswagen, Opel czy Ford miałyby poważny powód do zmartwień. Aż dziw że tandetny i awaryjny iPhone nie został jeszcze przeciwstawiony rewelacyjnemu, niezawodnemu i w ogóle ponadczasowemu telewizorowi kolorowemu Rubin 714p…
Niestety – w tych wszystkich dywagacjach prawdy jest nieporównanie mniej niż w bajaniach starego wiarusa Wielkiej Armii napoleońskiej przy trzaskającym kominku w zimowy wieczór. Przede wszystkim, jakże często w jednym „rankingu” stawiane są rzeczy absolutnie nieporównywalne. Trudno zestawić w jednym szeregu sarmacką gwintówkę ze współczesnym Glauberytem – pomimo że jedno i drugie pełni „w zasadzie” analogiczną funkcję. Podobnie wypada porównanie flagowego okrętu FSO z którymkolwiek ze współczesnych kompaktów – bo biorąc pod uwagę pojemność wnętrza czy bagażnika, Polonez ewidentnie plasuje się w tej kategorii. Niejeden z apologetów „poldka”, zwłaszcza z tzw. generacji Y, miałby poważny problem z tak oczywistym jeszcze dla mojego pokolenia wihajstrem jak cięgno ssania. Podstawowa jednak różnica – to ponad pół wieku (przypomnijmy – mechanizmy FSO Poloneza pochodzą wprost z modelu Fiata produkowanego od 1961 roku) intensywnego rozwoju myśli ludzkiej. Oczywiście, za nowoczesność płaci się cenę – dlatego mało który współczesny pojazd, skuterów nie wyłączając, naprawilibyśmy na polu młotkiem i przecinakiem, co w autach z FSO czy FSM było standardem. Na tym jednak zalety polskich „królów szos” się kończą. Szokująco krótkie jak na współczesne standardy przebiegi międzynaprawcze poszczególnych zespołów pojazdu, niska kultura jazdy (a w przypadku niektórych aut wręcz jej brak), konieczność wiecznego niemal regulowania, poprawiania i naprawiania jakże irytujących drobiazgów – to nie była wyłącznie zasługa jakże wszechobecnej w poprzednim ustroju partaniny (o tym za chwilę). „Ten typ tak ma” – mawiali mechanicy, i mieli sporo racji. Na to, by smarowanie zwrotnic kierowniczych czy regulacja gaźnika odeszły do lamusa historii, pracowały w pocie czoła kolejne pokolenia inżynierów. Sentyment do „malucha”, choćby największy, nie jest w stanie przesłonić tych jakże oczywistych faktów – podobnie jak najmilsze wspomnienia ze wspólnych wypadów z dziewczyną składakami Wigry 3 nie zmienią faktu, że zamiana roweru nawet hipermarketowej proweniencji na rzeczone Wigry byłaby posunięciem – delikatnie mówiąc – nieroztropnym.
Do tych wszystkich manakamentów dodać należy jeszcze fatalną nierzadko jakość wykonania produktów z poprzedniej epoki. Nie oznacza to bynajmniej, że każdy telewizor ze znaczkiem Unitra czy motocykl WSK był wiecznie psującym się rupieciem – jakość tych wyrobów była natomiast całkowicie nieprzewidywalna. Opracowywano najprzeróżniejsze algorytmy jak ustrzec się bubla, odradzano kupowanie sprzętu wyprodukowanego pod koniec miesiąca (zakład musi wyrobić normę i puszcza na rynek byle co), w końcu tygodnia lub odwrotnie, na jego początku – a i tak zakupy przypominały Windowsową grę w sapera: albo wygrasz, albo trafisz na minę. Zaiste, trudno się dziwić, skoro państwowe molochy nie czuły na plecach oddechu konkurencji (jak dotychczas nikt nie wymyślił lepszej metody mobilizowania przedsiębiorców do poprawy jakości) a i sami pracownicy czerpali pełnymi garściami z dobrodziejstw „ustroju bez bezrobocia” – czytaj: wybitnie nie przykładali się do pracy. Aż trudno uwierzyć, że w tym samym kraju ukazał się „Traktat o dobrej robocie” Tadeusza Kotarbińskiego, w którym wybitny prakseolog, niczym głos wołajacego na puszczy, przekonywał o potrzebie perfekcjonizmu i troski o jakość wykonywanej pracy w najdrobniejszych detalach – cytując między innymi taką myśl innego tytana pracy, Michała Anioła Buonarotti:
„Nie lekceważcie drobnostek, ponieważ od drobnostek zależy doskonałość, a doskonałość nie jest drobnostką”.
Jest jeszcze jeden, fundamentalny błąd w porównywaniu współczesnych wyrobów z najniższej półki z hitami eksportowymi Polski Ludowej. Dziś na rower z marketu wart 300 złotych (który do uprawiania sportu rzecz jasna się nie nadaje, ale na dojazdy na ryby 5 km może okazać się optymalnym wyborem w kategorii „opłacalność”) przeciętny student musi pracować tydzień. Nowe radio, które spokojnie pobrzęczy kilka lat w kuchni, dałoby się kupić za butelki zebrane w jeden weekend w bezpośrednim sąsiedztwie domu. Tymczasem w PRL każdy z takich wyrobów, o ile w ogóle udało się go upolować, oznaczał pokaźny uszczerbek dla kieszeni. Po prostu – w tamtych czasach nie było prawdziwie tanich, choćby i tandetnych produktów. Jeżeli zatem już musimy z czymś porównywać Komara czy Heliosa TC 500 – to zdecydowanie z wyrobami, w przypadku których stosunek ceny do „średniej krajowej” byłby analogiczny. Obawiam się wszakże, iż takie zestawienie wypadłoby dla dawnych legend miażdżąco…