Uczmy się od Romney’a
Urzędujący prezydent właśnie przemawia w Chicago, gdy piszę te słowa. Wcześniej wysłuchałem przegranego. Ani jego mimika, ani wypowiedziane słowa, ani tzw. body language nie znamionowały porażki. Pomimo gorzkiej świadomości przegranej pogratulował wygranej Barrackowi Obamie, bo przecież - stwierdził - skoro Naród wybrał, to należy mu życzyć powodzenia. God bless America nadal obowiązuje!
Jakże to inne od naszej maniery, gdzie opozycja w dążeniu do władzy uważa, że im gorzej tym lepiej, a przeciwnika nie wystarczy krytykować, trzeba go odsądzać ” od czci i wiary”, a najlepiej ” wdeptać go w ziemię”. Przegrany podtrzymał wiarę w te wszystkie wartości, które sprawiły, że podjął trud walki o najwyższy urząd. W tym sensie pozostawił wygranemu rodzaj zobowiązania, by ciężar przywództwa, któremu nie zawsze potrafił dotąd sprostać podźwignął do poziomu na miarę zadań, prze którymi stoi Ameryka i cała światowa ekonomia. Hasło dokończmy reformę, to w tym kontekście stanowczo za mało.
Sądzę, że dopiero teraz przyjdzie czas na oszacowanie prawdziwej miary zadań, które w obliczu kampanii wyborczej schodziły niekiedy na dalszy plan. Cięcia budżetowe, to podobnie jak w przypadku pogrążonych w kryzysie gospodarek europejskich zbyt mało, by wywołać impuls prorozwojowy i stworzyć nowe miejsca pracy. Naród zdecydował, dajmy zatem szansę wygranemu. W to, ze nasi politycy wyciągną z tej lekcji wnioski – nie wierzę!