U źródeł polskiego rock’n’rolla
ROCKOWA FALA
(odcinek II)
U źródeł polskiego rock’n’rolla
Rock and roll – czyli „kołysz się i tocz” – tak nową, anglojęzyczną nazwę zgrabnie przetłumaczył jeden z polskich „znawców”, prowadzący przeciwko tej muzyce gazetową krucjatę. Przypominają się tak niedawne jeszcze czasy walki z „jazzową tandetą”? Nic dziwnego, bo tak jak jeszcze niedawno jazz, tak teraz – pod koniec lat 50-tych, to właśnie rock and roll staje się (jednak na szczęście nie dla wszystkich) wręcz ideologicznym wrogiem. Ideologicznym, bo zaimportowanym ze „zgniłego”, kapitalistycznego Zachodu. Ba, nie żaden partyjny działacz czy stetryczały dziadek, ale świeże odkrycie dziennikarskie i literackie, Andrzej Brycht, wydawałoby się – choćby z racji wieku – doskonale rozumiejący młodzież, tak pisał wtedy na łamach „Kierunków”, relacjonując koncert jednego z zespołów: „AmbitnyHot-Seven, zamiast dawać muzykę (…), pędzi w odwiedziny do Presley’a, aby pożyczyć tępy rytm i wąziutką, ograniczoną linię melodyczną dla zaspokojenia żądnej walenia w bębny publiki; (…) zamiast dawać w improwizacjach własne, niepowtarzalne wzruszenie – rżnie modny taneczny szlagier, którego sama nazwa mówi o jego możliwościach muzycznych: trząść się i kręcić.”
Warto przy tej okazji przypomnieć, że tę wyśmiewaną nazwę wymyślił i spopularyzował nie żaden z twórców czy wykonawców nowej muzyki, ale człowiek, który w historii światowego rocka zapisał się złotymi literami, najpopularniejszy chyba (zwłaszcza w niemowlęcym okresie rocka) DJ (skądinąd – kto dziś jeszcze używa popularnej niegdyś nazwy disc-jockey?), Alan „Moondog” Fredd. To on właśnie na radiowej antenie lokalnej rozgłośni w Cleveland jako pierwszy odkrył i zaprezentował płyty utrzymane w nowym stylu. I wyprzedził wszystkich!
„Jeżeli nie słyszycie rock and rolla przez 24 godziny na dobę, to już nie moja wina – ja robię, co w mojej mocy!” – wykrzykiwał Fredd do swoich słuchaczy, których przybywało lawinowo. Wbrew wszystkim przeciwnościom i zdeklarowanym (nie tylko ideologicznym) przeciwnikom, których nigdy nie brakowało, rock and roll powoli torował sobie drogę do Polski. W Europie na pewien czas godnym konkurentem Elvisa stał się pierwszy nastoletni brytyjski idol – Tommy Steele. Zawojował nie tylko sceny koncertowe, radiowe rozgłośnie, ale i ekrany filmowe. Jako pierwszy „ambasador” rock’n’rolla pojawił się nawet na koncertach w Moskwie w roku 1959! Już jako nastolatek zarabiał więcej niż brytyjski premier, co na pewno musiało drażnić flegmatycznych, konserwatywnych Anglików. A z Wielkiej Brytanii – już tylko krok do naszego kraju. Muzycy jazzowi przyjmowali nowy gatunek dość nieufnie i dużą dozą rezerwy, ale przecież to oni pierwsi się poznali na jego „komercyjnych” walorach. Zofia Komedowa wspominała kiedyś, jak z okiennych zasłon zdecydowała się uszyć kolorowe „mundurki” dla Sekstetu Krzysztofa Komedy, który – już po sukcesach na sopockich festiwalach jazzowych – trochę wstydliwie (dlatego pod inną nazwą i w jednolitych „kostiumach”) dorabiał w kawiarniach i klubach graniem coraz bardziej popularnego rock&rolla jako zespół „Jan Grepsor i jego chłopcy”. W reklamowych wydawnictwie, zapowiadającym największe atrakcje kolejnego sezonu letniego w Sopocie AD 1958, możemy też przeczytać m.in.: „W Ermitażu powiedzie nas w czar rock and rollu (pisownia oryginału) p. Urbański ze swym zespołem, wRiwierze p. Knapp. Współdziałać z nimi będą artyści węgierscy”. W tym samym roku nagrał w warszawskim studio Polskiego Radia w nowym rytmie przebojową piosenkę Zbigniew Kurtycz, popularny już wtedy piosenkarz (za sprawą m.in. „Cichej wody” z roku 1954), prawie rówieśnik Franciszka Walickiego. I to chyba właśnie jego należy uznać za wykonawcę pierwszego polskiego rock and rolla – „W Arizonie”, z muzyką Wiesława Machana (ówczesnego dyrektora muzycznego Teatru Syrena) i słowami Janusza Odrowąża. Piosenka nie spodobała jednak ówczesnym decydentom i rzadko gościła na radiowej antenie. Oczywiście trudno nazywać Zbigniewa Kurtycza rock’n’rollowym pionierem, ale warto przypomnieć ten epizod, zwłaszcza, że tekst Odrowąża stanowi ewidentny dowód sporej popularności tej muzyki i towarzyszącego mu tańca w poodwilżówej, wczesno- gomułkowskiej Polsce:
W Arizonie, w Barcelonie, w Yokohamie,
w Amsterdamie,
wszędzie dźwięczy dziś
rock, rock, rock & roll.
W Urugwaju, w Biłgoraju, w Argentynie,
w Garwolinie,
wszędzie tańczą dziś
rock, rock, rock ‘n’ roll.
Coś musi być, że świat zwariował,
coś w sobie ma melodia ta:
prosty rytm, niemądre słowa,
a bierze na sto dwa.
Natomiast na pewno za prekursorów polskiego big-beatu należy uznać członków założonych w Gdyni w 1958 r. zespołów Marynarki Wojennej – „Albatros”, „Big Band” pod dyrekcją Ryszarda Damrosza i „Modern Jazz Sekstet” oraz muzyków i wokalistów grupy taneczno-wokalnej zespołu reprezentacyjnego Marynarki Wojennej pn. „Flotylla”. To w tym gronie znaleźli się m.in. Bogusław Wyrobek i Bogusław Grzyb, członkowie pierwszej w Polsce zawodowej formacji rock’n’rollowej, legendarnej grupy „Rhythm & Blues”. Zespół stworzył dziennikarz „Głosu Wybrzeża” i działacz Gdańskiego Jazz Clubu, doskonale nam już znany z organizacji sopockich festiwali jazzowych, Franciszek Walicki, a pierwsze próby odbywały się w tym samym roku w gdyńskim Klubie Marynarki Wojennej „Riwiera”.
W końcu stało się to, co musiało się stać. 24 marca 1959 roku w gdańskim klubie „Rudy Kot” rozpoczęła się w Polsce nowa era i nowe szaleństwo. I to właśnie od tej daty – słusznie czy też nie – liczy się dzisiaj narodziny polskiego, słowiańskiego rocka.
(CDN)
Wojciech Fułek