Szwecja-bis
Nie pierwszy to raz pogoda na same Święta robi nam niesympatycznego psikusa. Suche, słoneczne dni z temperaturą oscylującą wokół 10 stopni Celsjusza aż nader dobitnie skłaniają, by - miast tradycyjnego kolędowania- przy wigilijnym stole zaintonować "Zwycięzca śmierci, piekła i szatana". Znów, jak co roku, przyjdzie tłumaczyć młodemu pokoleniu, dlaczego telewizyjny czy książkowy Święty Mikołaj pędzi po puszystym śniegu w saniach, zaprzężonych w dorodne renifery - wtajemniczając tym samym maluczkich w mechanizmy z zakresu PR i kreowania wizerunku....
A jednak – nie wszystko przepadło. Może nie prószy biały, miękki śnieg, może przy Mikołajowych saniach nie dźwięczą dzwoneczki – za to reniferki latoś obrodziły nader obficie. No, może nie tyle reniferki, co ich bliscy kuzyni z rodziny jeleniowatych – czyli łosie rzecz jasna. Pod względem pogłowia tych rogatych istot staliśmy się co najmniej Szwecją-bis – choć obserwacje poczynione w ostatnich dniach utwierdzają mnie w przekonaniu, że dumni Skandynawowie w tej dziedzinie nawet nie mogą równać się z Polską. I nie chodzi tu bynajmniej tylko o rejony Puszczy Kampinoskiej, jeden z tradycyjnych mateczników łosia na Mazowszu. Parzystokopytne stworzenia można dziś spotkać dosłownie.. na każdej ulicy.
Przykład pierwszy. Pomimo późnej, wieczornej pory sznur samochodów wolniutko pełznie po warszawskiej ulicy. Powód? Co drugie auto skręca w prawo – a więc musi ustąpić pierwszeństwa pieszym, dla których akurat pali się zielone światło. Całego bałaganu można by jednak łacno uniknąć, gdyby kierowcy – w zgodzie zarówno z kodeksem drogowym jak również zdrowym rozsądkiem – ustawiali się przed przejściem na wszystkich trzech pasach poprzecznej ulicy. Nic z tego. Siedzące za kierownicami łosie gęsiego, jeden za drugim, z uporem maniaka pragną dostać się na ten sam pas. Nietrudno wyliczyć, że przy optymalnym zajmowaniu pozycji po skręcie cały ruch postępowałby trzy razy szybciej, zapewne nie byłoby żadnego zatoru. Ale to już kopytnych nie obchodzi – podobnie zresztą jak fakt, iż przy tak osobliwym postępowaniu oni sami dotrą do domu niepomiernie później…
Przykład drugi, raptem dwa skrzyżowania od poprzedniego. Cofnięta o 10 czy 15 metrów linia zatrzymania na lewym pasie z reguły nie jest efektem złośliwości inżyniera ruchu. Daje ona kierowcom aż nadto do zrozumienia, że w miejscu tym dosłownie w każdej chwili spodziewać się można skręcającego przegubowca- dla którego jeden pas to zbyt mała szerokość dla wykonania manewru. Łoś, noszący zamiast poroża pokaźny neon z napisem „TAXI”, zdaje się ignorować ten oczywisty fakt. Kiedy wreszcie potężny autobus staje się faktem, nie ma on najmniejszych szans by zmieścić się pomiędzy chodnikiem a cielskiem rogatego zwierzaka. Po krótkiej wymianie „uprzejmości” kopytny zostaje zmuszony do wykonania rozkazu „Cała wstecz!” – a za nim co najmniej kilka aut, które już zdążyły ustawić się karnie w szeregu.
Przykład trzeci, tym razem na kolejnym skrzyżowaniu. Umieszczone wysoko nad jezdnią sygnalizatory nie stanowią li tylko wizji jakiegoś szalonego następcy Le Corbusiera – i bynajmniej nie zawieszono ich jedynie po to, by jakiś krewny i znajomy królika mógł zarobić na wygranym przetargu. Te jakże użyteczne utensylia powinny w poważnym stopniu zwiększać płynność ruchu – pozwalając wszystkim kierowcom równomiernie ruszyć w chwili, kiedy tylko, jak w prastarym szlagierze „Wesoły Pociąg” – zielony sygnał wolną drogę otworzy nam. Tyle, że łosie, zapewne uginając swe łby pod ciężarem imponujących łopat, nie są w stanie zadrzeć głowy do góry. Jedynym punktem odniesienia pozostaje dla nich… zadek poprzednika; kiedy ten rusza – dla kolejnego łosia to wyraźny znak, ze trzeba wrzucać bieg i puszczać sprzęgło. W konsekwencji zamiast dynamicznego, płynnego ruchu obserwowanego na filmach z różnych stron świata mamy coś na kształt „Lokomotywy” Juliana Tuwima: towarzystwo rusza jak żółw, ociężale, koło za kołem – jednak w przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru bynajmniej biegu nie przyspiesza…
Te trzy przypadki miały miejsce dosłownie w ciągu dwudziestu minut, w samym centrum Warszawy – i nie były jedynymi przykładami, kiedy to nasi „mistrzowie kierownicy” zachowują się na drodze niczym przysłowiowe łosie. Jazda dookoła całego ronda po prawym pasie, zamienianie lewego pasa – jak to mawiają złośliwi- w kółko różańcowe przez tych, którzy na przestrzeni najbliższych kilkudziesięciu kilometrów „ywyntualnie” będą chcieli gdzieś skręcić – takie popisy obserwować możemy codziennie. Co jest przyczyną tego, że na tle bardziej cywilizowanych krajów nasze ulice przypominają gigantyczny wybieg dla parzystokopytnych? Można oczywiście utyskiwać nad brakiem kultury kierujących – i z pewnością będzie w tym sporo racji. Tyle, że savoir-vivre’u na szosie nie zdobywa się wyłącznie w domu rodzinnym czy też szkole. Główna część odpowiedzialności za to by kierowca był grzeczny spada na system kształcenia i egzaminowania kierowców – chociażby z tej prostej przyczyny, że kursant wcześniej nie ma możliwości oficjalnie kierować pojazdem samochodowym w ruchu drogowym. Tymczasem w procesie szkolenia szoferów tzw. miękkie umiejętności – wśród których kultura posługiwania się pojazdem zajmuje miejsce poczesne – spychane są na dalszy plan lub w ogóle nie występują, przegrywając z takimi chociażby zdolnościami jak umiejętność ustawienia pojazdu kopercie, bez najeżdżania na linie – i obowiązkowo z kołami ustawionymi na wprost. To i tak znaczący postęp: jeszcze nie tak dawno odległość od poszczególnych linii na stanowisku egzaminator mierzył przy pomocy linijki, odrzucając wszystkich, którzy nie respektowali kluczowej już od czasów antycznych zasady symetrii… Taki puryzm, nijak nie odpowiadający faktycznym realiom ruchu drogowego, w odniesieniu do uprawnień, które we współczesnym świecie niezbędne są chyba każdemu zrodzić mógł tylko jeden skutek: kolejne pokolenia kursantów podchodziły do egzaminu na prawo jazdy w myśl dewizy mało pilnych studentów: „Zakuć, zaliczyć – i zapomnieć!” Efekty – widać…